Żelazny rycerz
Historyczne widowiska nie są już mile widziane w Stanach Zjednoczonych, w których widzowie pokochali komiksowość w klimacie "300". Nie ma już tam miejsca na kino osadzone w realiach średniowiecza, gdzie realizm epoki, ciekawe postaci, pałacowe intrygi i efektowne pojedynki są na porządku dziennym. Na ratunek przychodzi nam Europa, a ściślej Wielka Brytania, z filmem "Żelazny rycerz".
Historyczne widowiska nie są już mile widziane w Stanach Zjednoczonych, w których widzowie pokochali komiksowość w klimacie "300". Nie ma już tam miejsca na kino osadzone w realiach średniowiecza, gdzie realizm epoki, ciekawe postaci, pałacowe intrygi i efektowne pojedynki są na porządku dziennym. Na ratunek przychodzi nam Europa, a ściślej Wielka Brytania, z filmem "Żelazny rycerz".
Reżyser, Jonathan English akcję oparł na prawdziwych wydarzeniach z 1215 roku, kiedy to rebelianci bronili się w zamku Rochester przed wojskami króla Jana bez Ziemi.
W fabule znaleźć można kilka zgrzytów, niezgodności z historią i inspiracji innymi filmami. English z bohaterów zrobił siedmiu wspaniałych, co było zbyt oczywistym zaczerpnięciem z klasyków kina. Zmniejszenie liczby obrońców zamku (według historii 100, w filmie 20 osób) obniżyło wiarygodność i realizm. Zdarzyło się także parę dziur, nielogiczności (jak Coteral mógł dalej walczyć z gangreną na ramieniu?) i zbyt płytkich postaci, ale ogólny efekt mimo wszystko nie jest zły. Najbardziej irytowały głupie zachowania postaci pobocznych podczas bitwy - chociaż wszyscy się ukryli, kilka osób tajemniczo zostało na dziedzińcu, czekając na salwy strzał łuczników czy kamieni z katapult.
[image-browser playlist="609277" suggest=""]
Największą zaletą jest obsada "Żelaznego rycerza". James Purefoy, znany z Rzymu czy filmu fantasy "Solomon Kane", idealnie pasuje do ról twardzieli w kostiumowych realiach. Po raz kolejny udowodnił, że w tym klimacie czuje się jak ryba w wodzie. Przede wszystkim jest przekonujący i wzbudza sympatię widza. Pozostali bohaterowie także byli dobrani przyzwoicie - Brian Cox, który chyba w każdym filmie jest dobry, jako idealistyczny baron Albany, Jason Flemyng jako jeden z wojowników, Beckett, Charles Dance jako arcybiskup oraz fantastyczny w takich produkcjach Derek Jacobi. Odnaleźli się w tych rolach, wczuwając się w klimat i tworząc dobre kreacje. Szkoda, że scenariusz nie pozwalał im rozwinąć skrzydeł, bo Cox czy Jacobi mogli wypaść o wiele ciekawiej. Mieszane odczucia wzbudził Paul Giamatti jako król Jan bez Ziemi. Nie można mieć wątpliwości, że jest to aktor o wspaniałych umiejętnościach, który powinien poradzić sobie z każdą rolą. Wydawał mi się zbyt ekspresyjny i jednowymiarowy. Nie nadał postaci człowieczeństwa i emocji - widzimy króla Jana bez Ziemi jako tyrana, który ślepo chce zabić każdego, kto stanie na jego drodze. Wszystko w jego pobudkach, działaniach jest czarne albo białe - nie ma tu miejsca na szarość, co też jest zbyt wielkim uproszczeniem. Momentami wydaje się trochę komiksowy. Tragiczny wybór padł na główną rolę kobiecą - Kate Mara jak lady Isabel. Przede wszystkim kompletnie nie pasowała przez typ urody, który jest zbyt współczesny, przez co postać Isabel wydaje się zupełnie nie na miejscu.
[image-browser playlist="609278" suggest=""]
Część rozrywkowa filmu została zrealizowana dość dobrze. Twórcy, mając budżet 25 mln dolarów, zrobili co mogli, by wszystko wyglądało realnie. Przełożyło się to na ciekawe i bardzo brutalne walki. Najważniejsze, że nie ma tu prawie w ogóle komputera - gdy zarzynają się (tylko takie słowo tu pasuje) - widzimy tryskającą krew, efekty pracy charakteryzatorów i użycie makiet podczas odrąbywania kawałków ciała czy wbijania wszelkiego oręża w każdą część twarzy. Momentami może wydawać się to sztuczne i kiczowate, ale widzowie znudzeni przesadnym użyciem efektów komputerowych powinni poczuć się jak w domu. Taka praktyka jest trochę staromodna - w tym przypadku delikatnie niedopracowana. Podobnie przecież rozwiązywano te elementy w latach 90. w filmie "Waleczne serce", w którym do dziś wygląda to przekonująco i realistycznie. W scenach walki razi czasami praca kamery, która zbyt się trzęsie, tworząc sztuczny dynamizm. Montaż także jest czasami zbyt szybki, przez co nie można w pełni podziwiać pracy choreografów. Reżyser wykorzystał tu typową sztukę, aby ukryć niedopracowania technicznej części filmu. Pomimo tego, sceny akcji dostarczają dużo emocji i rozrywki. Ważną częścią jest także scenografia, której umiarkowanie udaje się zachowywać realność epoki średniowiecza, lecz zdarzyły się niedopracowane kadry. W niektórych została ona wzmocniona komputerem, sprawiała wrażenie papierowych makiet - niezbyt mile widziany efekt sztuczności. Pomijając te kilka scen, wyglądała całkiem przyzwoicie. Co do kostiumów - tutaj raczej nie ma zastrzeżeń - wszystko wydaje się dopracowane. Miłym akcentem jest także to, że podczas bitew, całej tej zawieruchy, nasi bohaterowie są cali ubrudzeni pyłem od gruzu czy krwią. Możemy przypuszczać, że w Hollywood wyglądałoby to inaczej.
[image-browser playlist="609279" suggest=""]
W filmach historycznych zawsze cenię sobie muzykę, która tworzy klimat i buduje emocje. Niestety tutaj jest ona co najwyżej pusta. Wina leży po stronie "kompozytora" Lorne'a Balfe, jednego z protegowanych Hansa Zimmera, który stworzył partyturę ilustrującą obraz. Jest ona kompletnie wyprana z emocji i oryginalnej narracyjności - muzyka jest po prostu nudna i czasami lepiej, by jej w niektórych scenach nie było.
"Żelazny rycerz" jest przyzwoitym kinem, które gwarantuje wielbicielom gatunku dobrą rozrywkę. Szkoda tylko, że potencjał naprawdę interesującej historii został zmarnowany przez płytki i zbyt luźno traktujący fakty scenariusz.
Ocena: 7/10
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1973, kończy 51 lat