Coś: przeczytaj fragment zekranizowanego horroru SF
Jeśli jesteście ciekawi jak wypada pierwowzór filmu Coś i jaka jest jego historia, to mamy dla Was fragment tej książki.
Jeśli jesteście ciekawi jak wypada pierwowzór filmu Coś i jaka jest jego historia, to mamy dla Was fragment tej książki.
Rano pierwszy na nogach był McReady, i to jemu przypadło w udziale rozpalenie w miedzianym piecyku, by wygnać szron, który osiadł przez noc. Ekspedycja Garry’ego wypróbowała, z umiarkowanym powodzeniem, nowy system eksploracji Antarktydy. Ponieważ mieli bazę na południowym biegunie magnetycznym, Wielki Magnes, siłą rzeczy, oddalony był od najbliższego punktu dostępnego dla statków o trzysta pięćdziesiąt mil. Cały ekwipunek przyleciał pięcioma samolotami. Nawet jeden z sześciu ciągników przybył drogą powietrzną. Ale brak możliwości przetransportowania pięciuset ton opału tak daleko w głąb lądu zmusił dowódcę Garry’ego, by spróbować zdać się na miejscowe zasoby naturalne, Antarktyda słynęła bowiem z zasobów węgla większych niż jakikolwiek inny obszar Ziemi o tej samej powierzchni, z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych. Ciągniki i elektrownia były napędzane parą, z kolei w piecach grzewczych i kuchennych palono węglem.
Opał znaleziony dwadzieścia mil od Wielkiego Magnesu, w Paśmie Magnetycznym, okazał się ubogim, wysokopopiołowym węglem bitumicznym. Dlatego McReady’emu niełatwo było rozpalić w niewielkim piecyku. Kłęby dymu skutecznie wypędziły pozostałych mężczyzn z prycz na ziąb Drugiej Stacji Magnetycznej.
– Temperatura na zewnątrz – uświadomił ich McReady, ostrożnie dokładając kolejną bryłę węgla – spadła do minus pięćdziesięciu ośmiu stopni. Nadciągnęła burza, nietypowa w tutejszych warunkach. Powinien przewidzieć, że tak może być.
– Nic nie słyszę – powiedział Barclay.
– To się nazywa martwa cisza. Bar, mój przyjacielu, obawiam się, że trochę dziś pokopiemy, chyba że meteoryt szczęśliwie leży sobie zbyt głęboko pod ziemią. Módlmy się o to.
– Cholera. Martwa cisza. A zresztą, co tam, niska temperatura i tak jest lepsza niż wiatr. Nadal spada?
– Pionowo w dół. Jak zaczniemy, będzie minus sześćdziesiąt pięć – zapewnił go McReady. – Przyniesiesz trochę lodu do roztopienia?
***Dwie godziny później termometr potwierdził prognozę McReady’ego. Błękitny lód łysego płaskowyżu rozciągał się od horyzontu po horyzont pod mrugającymi gwiazdami. Po raz pierwszy, odkąd dotarli do tej wysmaganej wiatrem kopuły, widzieli tak czyste powietrze. Północny horyzont był ledwie maźnięty różem, karmazynem i zielenią, południowy zaś pozostawał czarną tajemnicą otulającą biegun. Światła zorzy migotały, okalając ich drżącą kurtyną, przybierającą nieco na intensywności na północnym wschodzie, w kierunku bieguna magnetycznego i bazy Wielkiego Magnesu. Pod stopami, na połyskującym lodzie, tańczyły krystaliczne refleksy najjaśniejszych gwiazd. Na zachodzie zaś kurczący się pod naporem zimna lód pękał z trzaskiem, a gdy już ustępował, wydawał z siebie tylko łagodne tchnienie.
– Będzie kiepsko, jeśli podobna szczelina przebiegnie przez obóz – mruknął pod nosem Barclay. – Osłabiliśmy lód, kiedy w nim cięliśmy, wszystko więc możliwe.
– Sondowanie sejsmiczne pokazało, że w tym miejscu lód ma grubość tysiąca dwustu stóp – zauważył Vane. – Dziura na siedem stóp to ledwie draśnięcie. Z drugiej strony ruch lodu odbywa się w kierunku północno-zachodnim tutaj, a my zmierzamy naprzeciw. To pewnie jakaś przykryta góra lub wzgórze spycha lód w tę stronę; możemy w to walnąć.
– Macie wszystko? – zapytał McReady.
– Ta. Jeszcze się tylko wygodnie rozsiądę i podziękuję Bogu, że ta twoja burza okazała się taka cicha. – Vane jako jedyny w ekipie miał na sobie ciężkie futra. Pozostali pocili się w grubych spodniach w kolorze khaki, wełnianych koszulach i kapotach włożonych pod wiatroszczelne płaszcze. Vane’a, który miał jechać na saniach ciągniętych przez towarzyszy, czekało najmniej przyjemne zadanie, polegające na siedzeniu bez ruchu i obserwowaniu przyrządów magnetycznych.
– Mówiłem, że będzie nietypowo – samousprawiedliwiał się McReady – i jest. Pierwszy raz od naszego przyjazdu jest tak spokojnie. Przyznaję, że moja interpretacja była błędna, ale i tutaj musi się czasem coś takiego zdarzać. Można by rzec, że jest to nawałnica trzydzieści pięć mil na godzinę w przeciwnym kierunku.
Mężczyźni wyruszyli. Raki wbijały się w lód pod piętami i czyniły marsz niezbyt trudnym, lecz wygładzone upływem czasu podłoże, poorane kryształkami wielkości ziarenek piasku, niesionymi przez nieustannie wyjący wiatr, dawało nogom nierówne i niepewne oparcie. Pasażer sań musiał bez przerwy zapierać się w ochronie przed niespodziewanymi przechyłami. Dwie głębokie rozpadliny na tym równinnym obszarze, nad którymi nie prowadził żaden most, zmusiły ich do nadłożenia prawie mili drogi, nim wrócili na kurs wskazywany przez strzałkę pochyłomierza i regularne odczyty indukcyjne dokonywane przez Vane’a.
Wprawdzie powoli, ale jednak strzałka pochyłomierza reagowała na ich ruch i dominująca siła południowego bieguna magnetycznego Ziemi stopniowo słabła z każdym krokiem przybliżającym ich do nieznanego obiektu magnetycznego. Nagle, gdy znaleźli się na pofałdowanym terenie, który przecinały setki pęknięć, od sześciocalowych szczelin po szerokie na dziesięć stóp rozpadliny sięgające niezmierzonych głębin, igła lekko drgnęła. A gdy wspięli się na lodowy pagórek, leniwie obrała nowy kierunek.
– Stać! – zawołał Vane z ekscytacją w głosie. – Ruszyła się!
Syczenie turbiny powietrza i cichy jęk cewki indukcyjnej wściekle wirującej w polu magnetycznym powróciły, ledwie
Vane odblokował igłę galwanometru i otworzył zawór. Z wolna obrócił szczotki, Norris zaś odczytał pozycję jaśniejszych gwiazd na południu, blednących teraz w coraz intensywniejszym świetle z północy, podczas gdy słońce skradało się bliżej horyzontu.
– Nie ma mowy o żadnym efektywnym polu. Pole Ziemi i pole meteorytu neutralizują się dokładnie w tym miejscu. – Vane zamknął zawór turbiny i syczenie uciekającego powietrza ustało.
Strzałka pochyłomierza kolebała się na delikatnym zawieszeniu kardanowym w rytm kołysania sań. Teraz, kiedy zbliżali się do celu, poruszała się coraz wolniej. Popękany teren sprawiał, że droga była pochyła i kręta; musieli zachować najwyższą czujność, gdyż nawet niewielkie pęknięcie w podłożu stanowiło ostrzeżenie przed grotą, której kopulaste sklepienie mogło niemal sięgać powierzchni i w każdej chwili ustąpić pod ich ciężarem. Maszerowali przywiązani do siebie liną, z ważącym sto dziewięćdziesiąt funtów Barclayem sprawdzającym każdą szczelinę na czele.
– Ta góra blokująca lód musi być gdzieś tutaj, Norris. – McReady wskazał ruchem głowy popękany teren na wprost i znajdującą się dalej połać gładkiego lodu, opadającą ku widocznemu w oddali obszarowi pokrytemu zaspami antarktycznego śniegu.
Sanie ominęły ostatnie rozpadliny. Powracające słońce, sunące nad horyzontem, zaczęło wzbudzać lekki wiatr, który ledwie zdołałby obrócić czaszę anemometru, lecz przy takiej temperaturze potęgował ryzyko nagłego odmrożenia. Sforsowali grzbiet zakopanego pod lodem wzniesienia i ich oczom ukazało się łagodne zbocze prowadzące do obszaru pokrytego fałdami śniegu, mniej popękanego niż na dopiero co przebytym regionie.
– Teraz pokazuje praktycznie pionowo! – zawołał po chwili Vane. – Nieco w lewo… prrr! Wyprostowała się! Norris, do tego cholernego meteorytu nie ma nawet pięćdziesięciu stóp!
Barclay wziął z sań młotek z brązu berylowego, palnik oraz sprzęt do sondowania. Czekanem wyrąbał wgłębienie w lodzie, podczas gdy fizycy szykowali swoją aparaturę. Gdy McReady zmagał się z palnikiem, Barclay przysypał sondę i odbiornik odłamkami lodu. Palnik nagle zaryczał i w ognistym podmuchu kawałki lodu wokół sondy i odbiornika roztopiły się, by w następnej chwili, zaraz po cofnięciu się płomienia, zamarznąć na kamień. Nauczony długim doświadczeniem Barclay rozmroził baterie i wsunął je, wciąż z lekka ciepłe, do pasa noszonego przy ciele.
Nacisnął wyzwalacz, a urządzenie odpowiedziało przeszywającym piskiem. Wskazówka skoczyła w górę skali, by gwałtownie zatrzymać się przed ograniczającą ją blokadą.
– Niespełna pięćdziesiąt stóp lodu, a potem nie wiadomo, ile skały – zakomunikował w końcu Barclay.
Palnik oswobodził elementy aparatury. Spróbowali w innym miejscu. Nadal niespełna pięćdziesiąt stóp. Kiedy minęli zamarzniętą kamienistą krawędź urwiska, głębokość momentalnie się zmniejszyła. Krążyli tam i z powrotem, obrysowując niewidzialną powierzchnię pod lodem.
Vane i Norris poruszali się każdy ruchem spiralnym, raz ciaśniej, raz szerzej, aż wreszcie znaleźli swoje epicentra. Dołączyli do nich Barclay i McReady. W obrębie tuzina starannie wyznaczonych obszarów, krążąc tam i z powrotem w poprzek linii wytyczonej na podstawie wskazań magnetycznych, otrzymywali same zgodne odczyty na poziomie poniżej pięćdziesięciu stóp. Była to zbyt mała głębokość, aby dało się ją dokładnie zmierzyć za pomocą przyrządu akustycznego.
– Niechętnie to mówię – Vane spojrzał wymownie na czekany i szufle do śniegu przywiązane do sań – ale ten tam czekan przez całą drogę nachalnie przypominał mi o sobie. Dajmy mu wycisk.
Słońce bardzo powoli wstawało nad horyzontem na północy, przesuwając się po niewidzialnym, zakrzywionym torze gdzieś za krawędzią zamarzniętego kontynentu. Wraz z nim niespiesznie rosła temperatura. A wraz z jej wzrostem zaczął wzdłuż płaskowyżu skradać się nabierający rozpędu wiatr. Gdy słupek rtęci przekroczył minus pięćdziesiąt stopni Fahrenheita, wiało już z prędkością ponad piętnastu mil na godzinę. Czterej mężczyźni niestrudzenie rąbali i cięli kruchy od mrozu lód. Stroma jama z wyciosanymi stopniami wrastała w głąb zmarzliny, jednolity błękit kruszywa zaczął iskrzyć oślepiającym, intensywnym lazurem, promieniami czystego szafiru; odłamki przeistoczyły się w ogromne złoża porzuconych szmaragdów, szafirów i rubinów. Padające ukośnie zimne promienie słońca przebijały się przez niemal dwadzieścia stóp krystalicznego lodu. Igła magnetyczna cały czas wskazywała prosto w dół.
Barclay, który wyszedł na powierzchnię z brezentową płachtą wypełnioną odłamkami lodu do wyrzucenia, teraz przeklinał palnik. Wzmagający się wiatr szczypał skórę, metal stanowił torturę dla gołych dłoni, a benzyna parzyła palce szybko ulatującymi ognikami, jednocześnie nie dając się zapalić. Wiatr dławił płomienie i dopiero po dłuższej chwili palnik strzelił pożądanym niebieskobiałym ciepłem.
– Skoro już zrobiliśmy sobie tę cholerną dziurę, równie dobrze możemy spróbować ją ogrzać – warknął Barclay, gdy wrócił na dół, do pozostałych. – Ten lód wydaje się czysty jak szkło. Może jeśli roztopimy gładki fragment, zdołamy zobaczyć, do czego usiłujemy się dokopać.
Płomień liznął poszczerbioną ścianę na dole jamy. Ostre kolce wygładziły się i spłynęły. Stopniowo, wraz z kolejnymi ruchami dyszy palnika, gładka powierzchnia rozrosła się do rozmiarów okna w niewiarygodnie przezroczystym, twardym lodzie. Niewyraźne kształty skał drżały i migotały, a powstająca woda uciekała przed płomieniem, aż w głębi jaśniejącego okna ukazało się błękitne morze oświetlone rozproszonymi promieniami słońca.
Norris popatrzył przez owo okno. Mógł się co najwyżej
domyślać wyglądu ciemnych, zaokrąglonych i ogromnych skał; olbrzymie czarne masy były zbyt daleko, by dało się je wyraźnie zobaczyć. Igła kompasu wskazywała niemal prosto w dół.
– Spróbuj zrobić takie okno w dnie, Bar. Dobrze to wykombinowałeś.
Płomień zaczął muskać podłoże, jak tylko McReady nieco je wyrównał czekanem i wyciął odpowiednio głębokie koryto, do którego mogła spływać woda z rozpuszczonego lodu. Pozostali opuścili wąską jamę, gdzie męczył się Barclay, i zgromadzili się na zewnątrz. Naraz spostrzegli, że ich kompan odłożył palnik. Urządzenie porykiwało samo do siebie urywanie, jakby się jąkało i niewyraźnie mamrotało na granicy mowy. Barclay nieruchomo wlepiał wzrok w oczyszczone przez siebie okno: czarną, gładką powierzchnię w błękitnym oceanie lodu.
Wreszcie mężczyzna wyprostował się powoli i zgasił palnik. Uniósł głowę, by spojrzeć w górę stromej jamy na resztę ekipy, i przemówił:
– Odbiło mi, więc zaraz rozwalę to okno, a wy, chłopaki, kopcie potem dalej, jeśli będziecie chcieli.
Czekanem, który zostawił McReady, Barclay rozkruszył gładką czerń na lśniące drobne kawałki, po czym ruszył flegmatycznie w górę po prymitywnych stopniach wyciosanych w pochyłej ścianie wykopu.
– Bar, co ty, do diabła, wyrabiasz? – zapytał ostro Vane.
– Idźcie tam i kopcie. Wiem cholernie dobrze, że mi odwaliło, więc sami musicie to zobaczyć. Jeśli znajdziecie to, co myślę, że widziałem, to wam pomogę. Ale tylko wtedy. To jest jakieś pięć stóp w głąb. Potem ostrożnie. – Barclay odszedł w stronę sań i zaczął w milczeniu przywiązywać ekwipunek.
Przez moment pozostała trójka patrzyła na siebie z niepokojem.
– Jest jeden dobry sposób, żeby się przekonać – orzekł wreszcie McReady.
Zsunął się po stromych stopniach, używając czekana do zamortyzowania lądowania. Dołączył do niego Vane, wciąż z płachtą rozłupanych odłamków, które przygotował do zabrania na powierzchnię. Norris ruszył za Barclayem w kierunku sań, bezskutecznie próbując cokolwiek z niego wyciągnąć.
Wtem do ich uszu doleciał gwałtowny okrzyk McReady’ego dobywający się z czeluści jamy. Obaj mężczyźni odwrócili głowy. Najpierw zrobiło się kompletnie cicho, potem padło pojedyncze przekleństwo. A jeszcze potem:
– Bar! Bar, ty przeklęty zezowaty idioto! Dlaczego, do cholery, nie powiedziałeś, co zobaczyłeś? Norris! Norris! Chodź tu, na Boga! Mamy tu kawał gładkiej wyprofilowanej blachy, która nie wiadomo gdzie się kończy!
– To magnes, Norris! – głos Vane’a rozbrzmiał głucho z dołu.
– To – odparł cicho Barclay, przysiadłszy na krawędzi sań –
nie jest to, co zobaczyłem. Może jednak nie oszalałem, ale niewiele mi brakuje. Nie zeszli na pięć stóp. Powiedz, żeby kopali głębiej.
Norris ruszył biegiem. Vane podał mu odłamki lodu i zaraz potem drugi worek, zanim tamten zdążył oddać pierwszy. Nim Norris znalazł się na dole, czekan i łopata McReady’ego szybko powiększyły i pogłębiły wykop. Nagle przenikliwy odgłos rozłupywanych kruchych kryształków lodu przeszedł w tępy, mokry trzask. Zapadło milczenie.
– Boże! – powiedział półgłosem McReady. – Dobry Boże! – Zaczął operować czekanem bardzo delikatnie, bardzo ostrożnie.
Nie mogąc zajrzeć za plecy dwóch towarzyszy, Norris usłyszał tylko ciche westchnienie Vane’a i ledwie kątem oka zarejestrował błyszczący srebrzysty metal. Przed sobą mieli gładką, wygiętą blachę o powierzchni niemal pięciu stóp kwadratowych. Słońce ponownie zaszło, ale róż, lawenda, jabłkowa zieleń i topniejąca żółć wciąż trwały na niebie. Światło, sączące się przez dwadzieścia stóp lodu, odbijało się od odsłoniętego metalu, połyskując na kolosalnej masie idealnie zaokrąglonych arkuszy blachy, połączonych z nieludzkim kunsztem.
Vane wyprostował się i dał krok w tył. Pomiędzy nogami McReady’ego spoczywała częściowo widoczna głowa, rozłupana na pół nieuważnym uderzeniem czekana. Norris zwrócił się ku pomalowanemu słońcem fragmentowi nieba i zawołał do Barclaya:
– Bar, jeśli to, co widziałeś, miało włosy jak niebieskie dżdżownice i troje czerwonych oczu, to jest tutaj.
Źródło: Vesper
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat