Janczarzy Kremla: przeczytaj fragment powieści szpiegowskiej z Moskwą w tle
Przeczytajcie fragment powieści sensacyjno-szpiegowskiej Zdzisława A. Raczyńskiego pt. Janczarzy Kremla.
Przeczytajcie fragment powieści sensacyjno-szpiegowskiej Zdzisława A. Raczyńskiego pt. Janczarzy Kremla.
– 2 –
Nie wiadomo, jak długo trwałyby procedury, związane z odprawą celną trumny, zwłaszcza, że szef zmiany, która dopiero objęła dyżur, nie wydawał się skłonny do ich przyspieszenia – może oczekiwał na materialny wyraz wdzięczności – jeśliby nie obecność konsula, który osobiście przyleciał z Moskwy, eskortując zwłoki, a teraz napierał potężnym brzuchem na biurko celnika, potrząsając plikiem dokumentów trzymanych w ręku.
– Ma pan tu wszystko! Czego pan jeszcze chce?! – Konsul sapał z oburzenia.
Celnik podniósł głowę, ogarnął wzrokiem pozostałych członków eskorty. Wkroczyli do jego pomieszczenia z bezceremonialną pewnością ludzi, nawykłych do wymuszania posłuszeństwa. Czterej młodzi mężczyźni i ich opiekun czy dowódca stali w milczeniu, przyglądając się uważnie scenie rozmowy dwóch urzędników. Znieruchomiałe sylwetki nieproszonych gości wypełniały niemal całą przestrzeń gabinetu. Krótko ostrzyżeni, w jednakowych długich płaszczach. Było coś niepokojącego, groźnego nawet, w ich bladych ze zmęczenia twarzach i ciężkich spojrzeniach. Szef zmiany popatrzył na zaświadczenie o zgodzie na sprowadzenie zwłok do kraju, na datę urodzin denata. Tomasz Wiśniewski. Lat dwadzieścia trzy. Dokument podpisał konsul PRL w Moskwie. Celnik podniósł wzrok na czwórkę młodych mężczyzn wyglądających na wojskowy patrol przebrany w cywilne ubrania lub ludzi ze służb specjalnych, którzy wykonują pierwsze zadanie. Pokiwał domyślnie głową.
– Panowie, nie zrozumieliśmy się. Nie ma żadnych przeszkód. Możecie zabrać trumnę. – Funkcjonariusz przystawił pieczęć na dokumencie.
– Mogę zadzwonić? – zapytał miękko opiekun grupy.
Celnik uprzejmie wskazał ręką na aparat telefoniczny. Teraz już tylko chciał, aby nocni goście jak najszybciej opuścili jego biuro i teren lotniska.
– Panie wójcie, niech pan przekaże Wiśniewskim, że będziemy wczesnym rankiem. Przed świtem jeszcze – powiedział do słuchawki człowiek o rysach twarzy tak banalnie powszednich, że aż trudnych do opisania. – Nie trzeba przesuwać godziny. Będziemy na czas.
Kolejny problem powstał z kierowcą zakładu pogrzebowego BONGO, który zdecydowanie odmówił prowadzenia samochodu nocą. Cwaniakowaty wygląd szofera nie harmonizował z marką Biura Opieki nad Grobami Obcokrajowców, bo tak brzmiała oficjalna nazwa firmy, zajmującej się transportem zwłok zza granicy.
– Panie, to czterysta kilometrów! W taką pogodę?! Za nic w świecie! Pojedziemy jutro z rana! – oświadczył kategorycznie.
– Pojedziemy dzisiaj! Do szóstej, siódmej rano dojedziemy – zaoponował spokojnie jeden z czwórki młodzieńców. Miał wyraziście ciosaną twarz i twarde spojrzenie.
– Nie ma mowy! Panie, skąd dostaniemy po drodze benzynę? Ruskie przykręcili kurek. W całym kraju brakuje paliwa. Staniemy gdzieś w drodze i co? – upierał się kierowca.
Chłopiec wyciągnął z portfela trzy banknoty z wizerunkiem Kopernika, każdy o nominale tysiąca złotych.
– Masz pan tu trzy tysiaki. Płacimy też za paliwo. Nie chcesz pan prowadzić, możesz pan siedzieć. Ja pojadę. – Głos młodego mężczyzny odpowiadał jego spojrzeniu.
Nuty, które się w nim pojawiły, skłoniły jego kolegę do interwencji.
– Sołtys, nie szalej. – Uspokajająco dotknął ręki negocjatora.
– No dobrze, pojadę. – Szofer ustąpił, zgarniając pieniądze do kieszeni.
– Panowie, to ja się pożegnam – przypomniał o sobie konsul.
– Dziękujemy panu. Poradzimy już sobie. – Opiekun grupy podał rękę pękatemu konsulowi.
Nim ruszyli, jeden z chłopców starł troskliwie krople wilgoci z wieka trumny, wyjął z torby biało-czerwoną flagę i przykrył nią mahoniową skrzynię. Kąciki ust opiekuna grupy wygięły się, jakby chciały coś powiedzieć. Czterej chłopcy patrzyli na niego wyzywająco, z wyrzutem.
Jechali dwoma samochodami. Młody mężczyzna, nazwany przez kolegę Sołtysem, usiadł w szoferce nyski obok kierowcy. Pozostali zajęli miejsca w polonezie, prowadzonym przez opiekuna grupy. Samochody, najpierw auto osobowe, a za nim furgonetka, minęły ostatnie światła Warszawy i roztopiły się w deszczowej ciemni październikowej nocy.
Przed Koninem, dokąd dojechali o trzeciej nad ranem, znaleźli czynną stację benzynową. Zaspany pracownik niechętnie wypełzł z małej budki, ozdobionej pomarańczową wielką literą N, i poczłapał w kierunku jednego z dwóch dystrybutorów.
– Jest tylko droższa, żółta, po osiemnaście za litr – uprzedził.
– Lej pan do pełna – zarządził kierowca furgonetki, wyraźnie usatysfakcjonowany, że to nie on nie będzie musiał płacić, i ziewnął, przeraźliwie szeroko otwierając usta.
– A wiesz pan, jeździłem latem do Zachodnich Niemiec, po jednego delikwenta. Tam na stacjach można nawet coś zjeść, i to gorącego, napić się kawy. Wyobrażasz pan sobie?! A tutaj kiszki marsza grają, a ty cierp, człowieku.
– Dojedziemy na miejsce, to pan się wyśpi, odpocznie. – Współpasażer dodawał otuchy kierowcy. – Zmienić pana?
– Nie. Dojadę jakoś. Daleko jeszcze?
– Jakieś dwieście kilometrów. Tak wynika z mapy.
Opiekun grupy chętnie natomiast oddał kierownicę jednemu z chłopców. Furgonetka podążała w ciemno za samochodem osobowym, natomiast prowadzący poloneza nieustannie musiał wpatrywać się w drogę, bacząc, aby nie zjechać na pobocze lub nie wpaść w dziurę w asfalcie.
– Niech pan się postara nie roztrzaskać auta, bo będziemy wracali pieszo do Warszawy – zażartował opiekun, zajmując miejsce na tylnym siedzeniu. Oczy piekły go ze zmęczenia. Nie mógł pomóc wychowankowi nawet jako pilot.
Przejeżdżając przez puste, pogrążone w deszczu i sennym bezruchu miasto, patrzył, jak skąpe oświetlenie pojedynczych lamp ulicznych wydobywa z półmroku profile siedzących obok chłopców, a później znowu odsuwa je w cień niczym postacie w japońskim teatrze cieni. Młodzi mężczyźni milczeli od samej Warszawy, z rzadka tylko przerzucając się krótkimi, urwanymi zdaniami lub pojedynczymi słowami. Czuł, jak z każdym kilometrem drogi, którą przemierzała wieziona za nimi trumna, między nim a młodymi wyrasta mur. Zrozumiał to już w Moskwie, kiedy Dargin i Łuczywo, dwaj koledzy Wiśniewskiego, weszli do jego gabinetu i zażądali, tak – zażądali – to było właściwe słowo, aby on, jako pierwszy sekretarz ambasady, podjął decyzję o udostępnieniu wieczorem sali w ambasadzie, gdyż chcą pożegnać się z Tomaszem i proszą, aby nikogo z urzędników przy tym nie było. „Pan może przyjść”, dodali. Porozumiał się wówczas z konsulem, że ten opieczętuje trumnę ze zwłokami nie w kostnicy, lecz w urzędzie konsularnym.
Źródło: Czarna Owca
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat