W końcu nadeszła premiera najnowszego widowiska twórcy „Gladiatora”, Ridleya Scotta z Russellem Crowe w roli głównej. Tym razem reżyser „Królestwa Niebieskiego” ponownie sięgnął po historię rodem ze Średniowiecza, dość znaną, bowiem to opowieść o legendzie Robin Hooda.
Oczekiwania, jak zawsze wobec Scotta, miałem wysokie. Spodziewałem się dobrej przygody, wspaniałych kostiumów, aktorskich kreacji i scen batalistycznych w najlepszym wydaniu. Czy słynny hollywoodzki twórca spełnił moje oczekiwania?
Historia zdecydowanie inna od poprzednich filmów o Robin Hoodzie. W założeniu prawdziwa, ale jako że jest to i tak na podstawie legendy, można uznać, że fikcyjna. Scenarzysta zdecydował się odpowiedzieć nam na pytanie, kim mógł być prawdziwy Robin Hood?
[image-browser playlist="" suggest=""]
Od strony technicznej obraz Scotta jest dziełem na najwyższym poziomie. Kostiumy, scenografia, choreografia i przede wszystkim zdjęcia oddają nam klimat średniowiecznej Anglii i widz ma wrażenie, że tak to mogło wszystko wyglądać. To co zawsze ceniłem u tego reżysera, to podejście do widowiskowych scen batalistycznych, które nam prezentował już w wyżej wymienionych produkcjach. Mniejsze lub większe walki, starcia prezentuje nam przez cały film, przez co praktycznie nudzić się nie można. Finałowa bitwa zrobiła pozytywne wrażenie, głównie dlatego, że użyto w większości statystów, a nie komputera. Prawda jest taka, że efektowniej wygląda szarża kawalerii, gdzie widzimy w ujęciu setki koni, niż chociażby szarża komputerowych Rohirrimów z „Powrotu Króla”. Zasługa tutaj Johna Mathiesona, stałego operatora Scotta, z którym pracował m. in. Przy „Gladiatorze”. Ujęcia budziły podziw, a jedno, które kojarzymy ze zwiastuna, ze zbliżeniem na twarz Robina, gdy strzela z łuku, jest wręcz znakomite. Bitwa w jakimś sensie oddaje klimat „Szeregowca Ryana” z lądowaniem na plaży, lecz naprawdę na tym się kończy. Wizja Scotta wyraźnie inspirowana tamtymi wydarzeniami wyewoluowała do dość interesującego finału.
[image-browser playlist="" suggest=""]
Przejdźmy do bohaterów opowieści. Drugoplanowe postacie dość ciekawe, obsadzone dobrymi i uznanymi aktorami. William Hurt (William Marshal) czy Matthew MacFadyen (Szeryf Nottingham) zagrali wedle oczekiwań na swoim znanym wysokim poziomie. Rozczarowanie budzi na pewno Mark Strong, człowiek, którego w Hollywood ostatnio jest po prostu za dużo – chwilę temu mogliśmy oglądać go jako czarny charakter w „Sherlocku Holmesie” i „Kick-Ass”, a tu mamy go w roli Godfreya. Aktor w moim mniemaniu kiepski, rola Godfreya od wcześniej wymienionych różniła się tylko tym, że miał miecz w ręku. Na największe uznanie zasługuje Max von Sydow – ten wiekowy aktor, grający Williama Loxleya, robi oszałamiające wrażenie. Wspaniała, lecz krótka rola drugoplanowa. Jego ekranowa charyzma dodała odpowiedniego wigoru temu obrazowi. Rozczarowaniem kolejnym jest Oscar Isaacs, który gra złego króla Jana. Przez większość filmu był po prostu irytujący i odnosiłem wrażenie, że próbował naśladować Joaquina Phoenixa z „Gladiatora” z miernym efektem – w jednej chwili sprawiedliwy król, w drugiej psychopata, w trzeciej wykorzystany nieudacznik – myślę, że lepszy aktor stworzyłby kreację godną zapamiętania, a jego rola była po prostu przeciętna. Na uwagę zasługuje krótka rola Danny'ego Hustona w roli Ryszarda Lwie Serce. Biję brawa scenarzystom na dość odważny krok – pokazali go tak jak opowiada historia – człowiek, tyran, ważniejsze były dla niego wojny, dla którego Anglia to źródło finansowania, niesprawiedliwy. Cieszę się, że ponownie nie pokazano go jako śnieżnobiałego króla, który wraca do swojego ukochanego kraju.
[image-browser playlist="" suggest=""]
Czas przejść do głównych gwiazd – Russella Crowe i Cate Blanchett. Cate jest klasą samą w sobie. Może nie jest typową hollywoodzką pięknością, lecz swoją grą, emocjami na ekranie, nadrabia i tworzy nową, inną Marion, z którą widz sympatyzuje. Ciężko znaleźć film, w którym Blanchett nie dawałaby z siebie wszystkiego. Crowe z jednej strony pokazał innego, ciekawego, mężnego Robin Hooda – z drugiej ciężko nie porównać tej roli z Maximusem, za którą zdobył Oscara. Niestety, dużo się ona nie różni. Może spodziewałem się nagle, że stworzy postać zupełnie inną, kwestia oczekiwań. Nie znaczy, że zagrał źle, po prostu jego rola jest typową w tego typu produkcjach. Crowe jednak ma charyzmę przywódcy i wiadomo, że z mieczem radzi sobie jak nikt inny, dlatego jeśli widz wyłączy porównania, da się go zaakceptować jako nowego Robina.
Rozczarowaniem również jest muzyka. Kompozytor, Marc Streitenfeld zmarnował szansę zaprezentowania swojego kunsztu, którego widocznie niestety nie posiada. Nie jest to papka bez ładu i składu, jak większości produkcji podopiecznych Hansa Zimmera, lecz muzyka po prostu przeciętna w formie i treści. Niby była, ilustrowała, lecz była pusta, bez energii, emocji i widz równie dobrze nie zauważyłby jej braku. Myślę, że kompozytor lepszej klasy zrobiłby tu coś, co mogłoby przejść do historii kina albo i walczyć w przyszłorocznych Oscarach.
Co ciekawe, cała historia jest prequelem znanej wszystkim opowieści. W moim odczuciu dobry wstęp, który można by kontynuować.
[image-browser playlist="" suggest=""]
Podsumowując całą recenzję – czy Robin Hood spełnił moje oczekiwania?
Ogólnie tak, dostałem to, czego oczekiwałem – przyzwoitej opowieści rodem ze Średniowiecza z dobrymi aktorami i dużą dawką akcji w stylu Ridleya Scotta. Czas w kinie spędzony mile, lecz nie jest jednak to arcydzieło na miarę „Gladiatora” czy „Królestwa Niebieskiego Wersji Reżyserskiej”. Po seansie, mimo wszystko, czułem jakiś niedosyt. Z jednej strony bawiłem się dobrze, wciągając w historię i bez reszty zapominając o zewnętrznym świecie, lecz z drugiej brakowało tego czegoś – może to wina niedopracowanego momentami scenariusza albo brak pasji twórców, którzy chcieliby dać widzom rozrywkę na najwyższym poziomie. Poprzednie filmy po obejrzeniu mówiły, że do nich wrócę nie raz. Po „Robin Hoodzie” tego nie wiem, nie czuję niesamowitych emocji, nie nucę tematu muzycznego i nie zastanawiam się, czy będzie to film roku. Na pewno jest lepszy od, póki co, największego rozczarowania 2010 roku jakim jest „Iron Man 2”. Byłem na wersji cyfrowej i na pewno mogę polecić wielbicielom kostiumowej przygody. Akcja, Gwarancja udanej zabawy w kinie.
Ocena: 7-/10
Za: wizualna część, przyzwoita akcja, widowisko, kreacja kilku aktorów. Jeśli ktoś lubi kino kostiumowe, obniża oczekiwania i bawi się dobrze.
Przeciw: niewykorzystany potencjał, brak "magii", kreacja Russella Crowe i kilku aktorów, przeciętny poziom fabularny, muzyka. Jeśli ktoś oczekuje niesamowitego zapierającego dech widowiska na miarę "Gladiatora", to srogo się zawiedzie.
naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 29 lat
ur. 1971, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 47 lat
ur. 1969, kończy 56 lat
ur. 1938, kończy 87 lat