Wiosna zaginionych: przeczytaj fragment kryminału w dniu premiery
Wiosna zaginionych to nowy kryminał Anny Kańtoch. Przeczytajcie początek tej powieści w dniu premiery.
Wiosna zaginionych to nowy kryminał Anny Kańtoch. Przeczytajcie początek tej powieści w dniu premiery.
Następnego dnia umówiłam się do fryzjera i powiedziałam pani Zosi, by przywróciła mojej fryzurze naturalny siwy kolor. Weszłam do zakładu z włosami brązowymi, a wyszłam z białymi jak mleko. Przeglądając się potem w lustrze, pomyślałam, że naprawdę wyglądam jak staruszka. Nie starsza pani ani kobieta dojrzała czy w zaawansowanym wieku, tylko zwyczajna staruszka z twarzą pociętą głębokimi bruzdami. Te bruzdy pojawiły się wcześnie, jeszcze zanim skończyłam pięćdziesiąt lat, i kiedyś bardzo z ich powodu cierpiałam, teraz jednak twarz stała się moim sojusznikiem. Nie czułam się staruszką, ale tak wyglądałam i cieszyłam się z tego, ponieważ staruszki nie są groźne, staruszek nikt nie podejrzewa, a ja wiedziałam już, że zamierzam popełnić przestępstwo.
Po raz pierwszy zobaczyłam Jacka, gdy wciąż panowała zima. W środę 21 marca, w pierwszy dzień wiosny, spadł nawet śnieg z deszczem, ale mimo to, zmęczona długim siedzeniem w domu, postanowiłam wyjąć z szafy kijki do nordic walkingu i wyjść na spacer. Błoto oblepiało mi buty, a zimny wiatr dął w twarz, kiedy szłam w stronę Boliny. Teoretycznie to park – przynajmniej tak jest napisane na tabliczce – w praktyce bardziej... teren rekreacyjny? Nie wiem, czy to dobre określenie. Są tu dwa boiska: do piłki nożnej i do koszykówki, plac zabaw dla dzieci, parę krzyżujących się alejek, restauracja z ogródkiem i zadaszone miejsce, w którym można zrobić grilla. Wszystko to oczywiście o tej porze było puste, spotkałam tylko starszą panią z psem i dziewczynę truchtającą uparcie w cienkim stroju do joggingu.
Wracałam zziębnięta i zmęczona, ale w lepszym humorze, wiatr przegonił śląski smog i po raz pierwszy od wielu dni na zewnątrz dało się swobodnie oddychać. Po drodze wstąpiłam do Rabatu, by kupić kawę, mleko i oczywiście nieśmiertelne pulpety w sosie pomidorowym na obiad. Tam właśnie go zobaczyłam. Stał przy ladzie chłodniczej, trzymając w ręku paczkę ruskich pierogów. Pamiętam, że patrzył na mnie, a ja chciałam rzucić mu porozumiewawcze spojrzenie, bo sądziłam, że odnalazłam bratnią duszę, kolejną starszą osobę żywiącą się gotowymi daniami. Potem go rozpoznałam. Ostatni raz widzieliśmy się pięćdziesiąt lat temu, a jednak nie miałam wątpliwości. Wszyscy zmieniamy się z czasem, choć niektórzy z nas zachowują w tych zmianach pewną... ciągłość. Tak jak Jacek. Posiwiał, zgarbił się i pomarszczył, ale to wciąż był on. Jego spojrzenie prześliznęło się po mnie obojętnie i pobiegło w stronę lady z wystawionymi rybami. Nie poznał mnie, jasne, że nie. Wiedziałam, że od dawna już w niczym nie przypominam tamtej pulchnej dziewczyny z dołeczkami w policzkach, którą mógłby pamiętać. Kiedy skończyłam czterdzieści lat, znajomi ze studiów przestali mnie rozpoznawać, a od tego czasu zmieniłam się jeszcze bardziej. Stałam więc i patrzyłam, jak ładuje do koszyka tłustą makrelę. Ustawiłam się tuż za nim w kolejce do kasy, zupełnie zapominając o kawie i mleku, a potem śledziłam go aż do domu. Mieszkał na końcu Zamkowej w jednopiętrowej willi otoczonej wysokim żelaznym płotem. O czym myślałam, spoglądając na ten dom? Gdy stałam pod lasem, czując osiadające na twarzy krople drobnego deszczu, chyba jeszcze o niczym, byłam tylko zdumiona, że ostatecznie los rzucił nas tak blisko siebie. Dopiero później, gdy wracałam, mijając zbudowane w latach siedemdziesiątych kanciaste bloki i znacznie starsze familoki, z których kominów unosił się szary dym, uświadomiłam sobie oczywistą prawdę: Jacek musiał należeć do najbogatszych mieszkańców naszej eklektycznej dzielnicy. Ja miałam dwupokojowe mieszkanie, jemu dostała się willa. Nie, nie chodziło o coś tak prymitywnego jak zazdrość, raczej o pewne... poczucie sprawiedliwości.
Po tym, co zrobił, Jacek Kotulak nie zasługiwał ani na pieniądze, ani na szczęście.
Od tamtego dnia bywałam na końcu Zamkowej prawie codziennie. Szłam na Bolinę z moimi kijkami do nordic walkingu, mijałam jego willę, a potem wracałam tą samą trasą: ot, stara kobieta na spacerze. Czasami zabierałam ze sobą lornetkę i ukryta za drzewem, obserwowałam dom. Pamiętam, że przygotowałam sobie nawet wymówkę: gdyby ktoś zapytał, co robię, mogłabym powiedzieć, że wypatruję jerzyków, które z pierwszymi oznakami wiosny zaczynały pojawiać się w lesie. Ale nikogo to nie interesowało, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Już wtedy, zanim zaczęłam wyglądać jak staruszka, dla części ludzi byłam niewidzialna i już wtedy wiedziałam – a przynajmniej podejrzewałam – że niedługo to wykorzystam.
Dzięki lornetce dowiedziałam się, że Jacek co prawda mieszka sam, jednak często miewa gościa: jasnowłosą, mniej więcej dwudziestoletnią, dziewczynę. Wnuczka, uznałam, choć na upartego mogłaby to być spłodzona w późnym wieku córka. W jej towarzystwie sprawiał wrażenie odprężonego i szczęśliwego. Zależało mu na niej, byłam pewna.
Tego samego dnia, gdy po raz pierwszy dostrzegłam jasnowłosą dziewczynę, zwróciłam też uwagę na wiszące na drzewach ogłoszenia. Niektóre były stare, zamoknięte i poszarpane przez wiatr, inne wyglądały na nowe, jakby powieszono je tego ranka.
zaginoł pies bronzowoczarny, odpowiada na imie ramzes, ma 5 lat i klapniente uho. prosze o kontakt: 569 365 786.
I następne, tym razem nieco bardziej ortograficzne:
poszukiwany pies rasy border collie, wabi się kajtek, jeśli go widziałeś, proszę zadzwoń.
Pod spodem widniało wydrukowane na domowej drukarce czarnobiałe zdjęcie sympatycznego pieska przypominającego bardziej kundelka niż border collie i numer telefonu dopisany grubym pisakiem. Tusz spływał z cyfr smolistymi zaciekami, które wyglądały jak czarne łzy.
Wyjęłam z kieszeni paczkę l&mów. Nie powinnam palić, ale w moim wieku właściwie już większości przyjemnych rzeczy nie powinnam robić, więc do diabła z tym.
Schowałam się pod drzewem, bo siąpiło, i za drugim razem zdołałam odpalić papierosa. Zaciągnęłam się, dym zadrapał mnie w gardło. W willi otworzyło się, a potem zamknęło okno i na krótką, ulotną jak wiosenne słońce chwilę nad zadbanym ogrodem poniósł się dźwięk dziewczęcego śmiechu.
Kończyłam palić, gdy za moimi plecami rozległ się cienki głosik:
– Nie znod sie.
Odwróciłam się. Tuż za mną stała niska, pękata kobiecina w niezbyt czystej puchowej kurtce. Miała jakieś pięćdziesiąt lat, okrągłą twarz i siwiejące włosy, w których tkwiły dwie plastikowe różowe spinki. Na smyczy trzymała kudłatego psa w brązowoczarne łaty.
– Słucham?
– Nie znod się. – Wysoki, cienki głos bardziej pasował do ośmiolatki niż do dorosłej kobiety.
– Kto?
– Ramzes. – Brudnym palcem pokazała pierwsze ogłoszenie. Odruchowo spojrzałam na psa, którego trzymała na smyczy.
Zgadzało się zarówno umaszczenie, jak i klapnięte ucho. Kobiecina musiała domyślić się, co mi chodzi po głowie, bo
energicznie potrząsnęła siwą czupryną.
– To niy je Ramzes. Znaczy Ramzes, ino inkszy. Tego chyciłach we schronisku, jak tamtyn sie strocił.
Słysząc swoje imię, Ramzes numer 2 wywalił język i zamerdał ogonem.
– Mocie psa?
– Nie.
Widziałam, że gwałtownie tracę szacunek w oczach mojej nowej znajomej, dodałam więc szybko:
– Moja wnuczka ma. Mieszka z rodziną blisko, bo na Nikiszu. Czarny labrador, nazywa się Ajaks. Czasem chodzę z nim na spacery.
Kobiecina skinęła z aprobatą.
– Dowejcie pozór. Tu psy habiom.
Ajaks półtora roku temu przeniósł się do zwierzęcego raju, ale o tym nie zamierzałam wspominać.
– Kto kradnie? – zapytałam zamiast tego. Wzruszyła ramionami.
– A bo jo wjym? Satanisty pewnie. Ramzesa ze smyczy w lesie puściłach i kajś poloz. A zawsze wracoł.
– Może się zgubił – powiedziałam. Rozciągający się między Katowicami a Mysłowicami las nie był na tyle duży, by zgubił się w nim człowiek, ale pies zapewne mógłby. Choć jak przypuszczałam, kudłaty Ramzes raczej wybiegł na jedną z dróg szybkiego ruchu i skończył pod kołami samochodu.
Pokręciła głową.
– Zawsze wracoł – powtórzyła. – I jego widziałach niedaleko. O, może to łon.
Przez moment nie miałam pojęcia, o kim mówi. Dopiero kiedy znowu wyciągnęła brudny palec i wycelowała nim w okna willi, pojęłam, że ma na myśli Jacka Kotulaka.
– Pani myśli, że człowiek, który tu mieszka, ukradł Ramzesa? Znowu pokręciła głową, ale tym razem znacznie mniej energicznie.
– Jo tam niy wjym. Ale ludzie różnie godajom. Po takiemu ogłoszenia kole jego chałpy wieszom. Coby go sumienie żarło.
Nie powiem, trochę mnie rozbawiła. Jacek, starszy ode mnie o dobre pięć lat, w roli satanisty? W różne rzeczy mogłam uwierzyć, ale w to nie. Dawny kolega mojego brata naraził się mieszkańcom Janowa prawdopodobnie jedynie tym, że był mieszkającym na uboczu starszym samotnym mężczyzną.
– Pani wie, kto to jest? – Dałam spokój psom i korzystając z okazji, spróbowałam podpytać nową znajomą.
– Profesor jakiś. – Charknęła i przez moment wydawało się, że splunie z pogardą. – Hermann. – Zabrzmiało w jej ustach jak kolejne charknięcie.
Hermann? Zdziwiłam się, uznałam jednak, że Jacek miał powód, by zmienić nazwisko. Sprawa sprzed pół wieku odbiła się szerokim echem i nawet teraz gazety od czasu do czasu do niej wracały.
– Sam mieszka? – To już wiedziałam, chciałam się jedynie upewnić.
– Ja, ino tako jedna czasym do niego przyłazi.
– Wnuczka? – zapytałam, nim zdążyłam ugryźć się w język. Nie powinnam była wiedzieć, że odwiedzająca Jacka kobieta jest młoda. Moja nowa znajoma nie zwróciła jednak na to uwagi.
– Może i wnuczka.
– Po co profesor miałby kraść psy? – Żeby zatrzeć gafę, wróciłam do bezpiecznego tematu.
Spojrzała na mnie wodnistymi oczami.
– Tera wszyscy habiom – oznajmiła poważnym tonem, po czym pożegnała się i odeszła z drepczącym u jej boku Ramzesem.
Jeszcze tego samego wieczoru przełożyłam ostatnie zdjęcie Romka do szuflady. Nie chciało mi się wyjmować albumu z szafki za każdym razem, kiedy miałam ochotę na nie spojrzeć.
*
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat