Wiosna zaginionych: przeczytaj fragment kryminału w dniu premiery
Wiosna zaginionych to nowy kryminał Anny Kańtoch. Przeczytajcie początek tej powieści w dniu premiery.
Wiosna zaginionych to nowy kryminał Anny Kańtoch. Przeczytajcie początek tej powieści w dniu premiery.
Umysł ludzki to dziwny mechanizm. Oszukujemy innych, ale równie dobrze potrafimy też oszukiwać samych siebie. Ja przez długi czas chciałam wierzyć, że to, co robię, to tylko zabawa, rozrywka pani w starszym wieku, być może nieco osobliwa, ale ostatecznie przecież dość niewinna.
Zabawą było przechodzenie każdego dnia obok willi na Zamkowej, zaglądanie przez lornetkę w okna i sprawdzenie, czy Jacek nie zamontował przypadkiem kamer lub alarmu. Zabawą było kupienie w Decathlonie dresu. Specjalnie wybrałam model bez żadnych odblaskowych pasków czy jaskrawych elementów, taki sam, jaki niedawno kupiłam dla Zuzy. Mieli trzy kolory, a ja zdecydowałam się na ciemnoszary: w jasnym za bardzo bym się wyróżniała, w czarnym wyglądałabym jak podstarzały ninja. Zabawą było udawanie przed Buchtową, że biodro boli mnie bardziej, niż naprawdę bolało, i powrót do siwych włosów.
Kiedy jednak wyjęłam z szuflady komplet noży, wiedziałam już, że sprawa zrobiła się naprawdę poważna. Te noże podarowała mi piętnaście, może nawet dwadzieścia lat wcześniej znajoma, mówiąc: może dzięki nim polubisz gotowanie. Cóż, nie polubiłam, prezent powędrował na dno szuflady, a znajoma wyjechała do Stanów i urwał nam się kontakt. Gdyby jeden z tych noży znaleziono na miejscu przestępstwa, nikt nie zdołałby skojarzyć go ze mną.
Otworzyłam pudełko i opuszką palca sprawdziłam ostrość największego. To nóż do mięsa, powiedziała znajoma. A może do chleba? Nie, noże do chleba mają ząbkowane ostrza. Tyle nawet ja wiem. Nieważne zresztą. Wyglądało na to, że nóż się nada.
Po południu wpadła Zuza. Zrobiłam jej herbaty i pokroiłam roladę malinową za cztery czterdzieści dziewięć, oczywiście kupioną w Rabacie. Moja wnuczka nie je mięsa, zawsze sprawdza, czy jajka są od kur z wolnego wybiegu, i jeśli tylko może, unika krowiego mleka, jednak szczęśliwie nie przeszkadza jej ani gluten, ani zestaw konserwantów długi jak lista składników szamponu do włosów.
Usiadłyśmy przy stoliku w kuchni. Zuza wyglądała, jakby coś ją dręczyło: prawie się nie odzywała, popijała tylko gorący napój i jadła ciasto. Nie poganiałam jej. Czekałam cierpliwie, aż sama zacznie mówić.
Zuza przypomina Romka nie tylko pod względem uporu. Jakiś przedziwny genetyczny kaprys sprawił, że moja wnuczka podobna jest nie do matki, ojca czy do mnie, ale do swojego ciotecznego dziadka. Mierzy prawie metr osiemdziesiąt, ma duże stopy, płaską klatkę piersiową, piegowatą twarz i szerokie usta, dokładnie takie, jakie od przeszło dwóch tygodni codziennie oglądam na starym zdjęciu. A ponieważ włosy ścina krótko, po chłopięcemu, to gdyby ubrać ją w spodnie i koszulę sprzed pół wieku, byłaby nie do odróżnienia od młodego Romka. Oczywiście taki wygląd nie czyni jej piękną czy choćby ładną – mam nieprzyjemne wrażenie, że Zuza ma wśród studentów opinię brzyduli, lecz ja kocham ją bardziej niż którekolwiek z moich dzieci czy wnuków. Nie faworyzuję jej, ale też nie zamierzam się tego wypierać. Tak po prostu jest i nic się nie da na to poradzić.
Zuza zjadła ostatni kawałek ciasta – jak na takiego chudzielca ma zaskakująco duży apetyt – i oblizała palce.
– Mama ci mówiła, że latem jedziemy w Tatry? Skinęłam głową.
– Chcemy chodzić od schroniska do schroniska, z plecakami
– wyjaśniła, choć to oczywiście też już wiedziałam. – Nie masz nic przeciwko?
– Dlaczego miałabym mieć?
– No wiesz, z powodu dziadka Romana. – Zawsze nazywała go „dziadkiem Romanem”, co było na swój sposób urocze i bardzo w stylu Zuzy. – Będziemy uważać – zapewniła. – W naszej grupie są doświadczone osoby, a poza tym...
– Nie mam nic przeciwko.
– Serio? Mama mówiła...
– Domyślam się, co mówiła. – Łatwo było zgadnąć, że Justyna próbowała mnie wykorzystać, by wyperswadować córce tę wyprawę. – Jedźcie sobie na zdrowie. Poza tym i tak jesteś trochę za duża, żeby ci czegokolwiek zabraniać.
Zaczerwieniła się lekko.
– Wiem – powiedziała. – Ale wolałabym nie jechać bez twojej i mamy zgody.
– Moją masz. – Udało mi się nawet powiedzieć to całkiem szczerze. Zuza była rozsądną dziewczyną, a poza tym jaka jest szansa, że taka sama tragedia wydarzy się dwa razy w tym samym miejscu tej samej rodzinie? To mówił rozum. Przeczucie podpowiadało coś zupełnie innego, jednak postanowiłam je zignorować.
Zuza zaniosła do zlewu filiżanki i talerzyki po roladzie malinowej. Zawsze myła po sobie naczynia, a ja już dawno przestałam z nią o to walczyć.
– Mam pytanie... – zaczęła, odwracając się do mnie, woda ściekała jej z palców.
Skinęłam zachęcająco głową. Sądziłam, że chce zapytać o coś związanego z sytuacją na uczelni, na przykład w jaki sposób zamknąć usta zazdrosnym studentom, którzy obmawiają ją za plecami. Zuzę jednak dręczyło coś zupełnie innego.
– Jeśli ktoś krzywdzi zwierzęta, to jaka może go spotkać kara?
– Nie mam pojęcia. O coś takiego powinnaś pytać prawnika.
– Nie wspomniałam, że za moich czasów krzywdziciele zwierząt odpowiadali z paragrafu o niszczeniu mienia.
– Ale jest śledztwo, prawda? Jak w przypadku człowieka?
– Różnie bywa – odpowiedziałam dyplomatycznie. Zuza pod wieloma względami wciąż była naiwną idealistką: działała w ruchu Zielonych, pomagała bezdomnym zwierzakom ze schroniska i pewnie przykuwałaby się do drzew w Dolinie Rospudy, gdyby tylko w czasie protestów była wystarczająco dorosła, by wyrwać się spod opieki rodziców. – Jeśli zwierzę jest katowane albo zostaje brutalnie zabite, to raczej tak.
– A jeśli nie wiadomo, czy było katowane? Jeśli nie ma żadnych dowodów?
– To obawiam się, że niewiele można zrobić.
Przygryzła dolną wargę, ale nic nie powiedziała, a ja nie miałam na tyle rozumu, żeby ją przycisnąć i wypytać, o co chodzi. Myślałam, że to znowu sprawa, o której Zuza wyczytała w gazecie, albo problem związany z jakimś nieszczęśliwym psem ze schroniska. Byłam głupia. Głupia i pochłonięta własną obsesją, bo prawdę miałam tuż pod nosem. Ale tego wieczoru, gdy moja wnuczka wróciła na Nikiszowiec, nie myślałam o katowanych zwierzętach ani o smutku malującym się na twarzy Zuzy. Wręcz przeciwnie, paląc na balkonie papierosa, myślałam o tym, jak dobrze mi się powodzi. Nie najgorsze zdrowie, emerytura umożliwiająca życie jeśli nie luksusowe, to przynajmniej dość wygodne, a przede wszystkim rodzina. Ile kobiet w moim wieku może pochwalić się tym, że dorosłe wnuki przychodzą do nich z własnej woli, nieponaglane przez rodziców?
A przecież to, co planowałam, mogło sprawić, że wszystko stracę. Zdawałam sobie sprawę, czym ryzykuję, jednak nie zamierzałam zrezygnować. Podeszły wiek ma niewiele zalet – nie wierzcie, jeśli wmawiają wam co innego – niemniej jedną z nich jest znajomość siebie. Wiedziałam, że jeśli teraz się wycofam, niewykorzystana szansa zatruje lata, które mi zostały. Dręczyłabym się świadomością, że Jacek mieszka tak blisko i w każdej chwili mogę go spotkać, aż wreszcie o niczym innym nie potrafiłabym myśleć.
Poza tym oczywiście wierzyłam, że akurat mnie się uda, bo jestem wystarczająco sprytna, by nie dać się złapać. Zorientowałam się, że myślę już jak przestępca, i nawet nieszczególnie mnie to zdziwiło. My, stróże prawa, mamy więcej wspólnego z ludźmi, których ścigamy, niż chcieliby wierzyć praworządni obywatele.
Potrafimy działać szybko i zdecydowanie, potrafimy też, kiedy trzeba, być bezwzględni. I błyskawicznie uczymy się, że w naszej pracy ważniejsze jest trzymanie się ducha prawa niż jego litery. Nie wiem, czy istnieje gliniarz, który nigdy nie sprowokował podejrzanego, nie wymusił zeznań ani nie podłożył dowodów – albo przynajmniej o tym nie myślał.
Sama swego czasu robiłam takie rzeczy, jeśli tylko wierzyłam, że dzięki temu dorwę drania, który powinien siedzieć w więzieniu, a nie cieszyć się wolnością.
Tak właśnie tamtego wieczoru postrzegałam to, co zamierzałam zrobić: jako sprawiedliwość, może dość pokrętną, ale jednak sprawiedliwość.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat