The Thin Red Line
Doskonale pamiętam mój pierwszy seans. W zaciszu domowym, przy herbacie, mimochodem, z ciekawości. Każda kolejna sekunda po prostu spływała, była inna, zupełnie odmienna od tego, do czego kino wojenne mnie przyzwyczaiło. Gdzie zwycięstwo? Gdzie męstwo? Gdzie odwaga? Gdzie sens? Tylko trupy, gniew, natura i zło próbujące wedrzeć się w serce człowieka. Jeden z tych kinowych objawień, które doświadcza się za każdym razem podczas seansu. Jeden z tych filmów, po których obejrzeniu odetchnąłem głęboko, zrobiłem kolejną herbatę, usiadłem na kanapie i ponownie włączyłem. Filmowy absolut, najlepszy film wojenny i z pewnością najlepszy film Terrence’a Malicka. Do tej pory ciarki mnie przechodzą, gdy słyszę mistrzowską ścieżkę dźwiękową Hansa Zimmera oraz melanezyjski chór wyłaniający się z mroku podczas napisów końcowych. Wzruszam się podczas monologu wieńczącego film i po trochu umieram przy każdym krzyku, każdej łzie, każdym spojrzeniu bohaterów w niebo. Tak czystego filmowego doświadczenia w kinie można szukać przez lata. Dzięki Cienkiej czerwonej linii mogę je odczuwać wciąż na nowo. No urlThe Tree of Life
Malick zawsze dotyka mojej duszy w taki sposób, w jaki żaden inny reżyser nie potrafi. Jego filmy, przepełnione melancholią, zachwycające pięknem i swobodą w konstruowaniu fabuły, za każdym razem powodują, że czuję, jakbym obcował z absolutem. Drzewo życia jest przeżyciem iście metafizycznym, skłaniającym do refleksji i męczącym. Podczas mojego pierwszego seansu z sali kinowej wyszła połowa obecnych tam osób. Za drugim razem było podobnie. To film bez fabularnego porządku, zszyty jest ze skrawków wspomnień, emocji i traumatycznych przeżyć, które złożyły się na dorosłego bohatera, którego poznajemy na początku jako mężczyznę błądzącego między szklanym molochem a pustką. Za każdym razem ostrożnie decyduję się na powrót do Drzewa życia. Potrzebny jest odpowiedni nastrój, odpowiedni moment i pewność, że tego dwugodzinnego seansu nikt nie przerwie w międzyczasie. Wtedy dopiero mogę w pełni zgłębiać geniusz Terence’a Malicka. No urlMoon
Gdy gatunek science fiction przeżywał swój kryzys, znalazł się ktoś, kto potrafił wycisnąć z niego to, co najlepsze, i zaserwować przy okazji piękne kameralne kino. Moon Duncana Jonesa nie jest filmem, który fabularnie mógłby zaskoczyć kogoś, kto wszelkie chwyty związane z tym gatunkiem zna, jednak prostota, z jaką reżyser tka wzruszającą historię samotnego człowieka na Księżycu, zachwyca wykonaniem. Rola (a raczej role) Sama Rockwella to na pewno najjaśniejszy punkt w jego filmografii, głos Kevina Spaceya jest zarazem kojący i przerażający, a oniryczna, urocza muzyka Clinta Mansella tylko potęguje poczucie surrealizmu i melancholii. Moon oglądałem ponownie kilka dni z rzędu, za każdym razem zachwycając się pomysłem Jonesa, i czerpałem przyjemność z każdej sekundy. To film jedyny w swoim rodzaju, stonowany, skromny, ale - szczególnie w kreacji Rockwella - widowiskowy. Później Jones nie sięgnął tego poziomu w Kodzie nieśmiertelności, a teraz spod jego ręki wyjdzie nieszczęsny Warcraft… Cóż, miłość bywa trudna. No urlEl Maquinista
To jeden z tych filmów, po których zakochałem się w kinie. Zakochałem się w zagadkach, w które wpuszczani są widzowie; w labiryntach, w których zagubione są umysły bohaterów; w Christianie Bale’u, który - przeraźliwie chudy w tej roli - udźwignął tak złożoną i zniszczoną psychikę. To jeden z pierwszych puzzle films, jakie widziałem, i pewnie dlatego darzę go tak wielkim sentymentem. Mechanik odcisnął bardzo głębokie piętno w moim umyśle i nigdy później żaden film nie zaskoczył mnie rozwiązaniem akcji jak dzieło Brada Andersona. Bardzo mroczna, powolna fabuła koresponduje tu z bezsennością głównego bohatera o imieniu Trevor i jego pogłębiającą się paranoją. Takiego katharsis nie widziałem w kinie już nigdy więcej. No url21 Grams
Nim Alejandro González Iñárritu zaczął zdobywać Oscary jeden po drugim, wsławił się, tworząc tzw. trylogię przypadku lub, jak nazywają ją niektórzy, trylogię śmierci. Środkową częścią było właśnie 21 gramów, które rozpaliły moje kinofilskie pragnienia i spowodowały, że robię aktualnie to, co robię. Moja miłość do kina rodziła się właśnie podczas seansu 21 gramów i późniejszego Babelu. O ile Malick uczył mnie piękna, a Anderson fabularnego twistu, to Iñárritu pokazywał mi, jak stworzyć historię poprzez montażowe confetti. Przeplatające się historie kilku bohaterów to żadna nowość, a sam reżyser wyspecjalizował się niejako w tym sposobie opowiadania fabuły, ale to właśnie 21 gramów jako pierwsze zachwyciło mnie swoją konstrukcją, którą trzeba najpierw przetrawić, a później włączyć film jeszcze raz, by ujrzeć wszystkie niuanse. No i ta niezapomniana ścieżka dźwiękowa Gustavo Santaolalli… No url
Strony:
- 1 (current)
- 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj