Alejandro González Iñárritu – świadomość twórcza
Jest w tym pewna prawidłowość, że najciekawsi reżyserzy filmowi nie są wcale mistrzami płodności twórczej. Dla nich zamiast ilości liczy się jakość. Tak jest z Nolanem, tak jest z Tarantino, a teraz dołącza do nich Alejandro González Iñárritu - twórca tyleż świadomy, co „magiczny”.
Jest w tym pewna prawidłowość, że najciekawsi reżyserzy filmowi nie są wcale mistrzami płodności twórczej. Dla nich zamiast ilości liczy się jakość. Tak jest z Nolanem, tak jest z Tarantino, a teraz dołącza do nich Alejandro González Iñárritu - twórca tyleż świadomy, co „magiczny”.
Rośnie nowy łowca nagród, choć nie jest to najważniejsze. Nie dziwi fakt, że w jego najnowszym dziele – właśnie wchodzącym na polskie ekrany – The Revenant, wystąpił Leonardo DiCaprio, od dawna kojarzony z występów „oscarowych”, pragnący tej nagrody jak nikt inny. Iñárritu to teraz jedno z najgorętszych nazwisk, niedawny laureat trzech Oscarów – za film, reżyserię i scenariusz. Do „pełnego szlema” brakowało mu wyniesienia szczyty Michaela Keatona, ale najważniejsza trójka złotych rycerzy jest jego. Gdy dodamy do tego inne nagrody, łatwo dojdziemy do wniosku, że każdy film, którego dotknie się piekielnie zdolny Meksykanin, jest albo nominowany do nagród, albo właśnie je zdobywa. Warto jednak powtórzyć – nie to jest najważniejsze. Wygrywać można na różne sposoby, ważny jest jednak styl zwycięstwa, a tutaj Iñárritu zaczyna nie mieć sobie równych.
Reżyserzy rozpoczynający swoją karierę od teledysków i filmów reklamowych idą różnymi kierunkami, zawsze jednak pozostając „jacyś”. Owe po prostu bycie wynosi ich albo na szczyty list blockbusterów, albo gna w stronę kina artystycznego i niejednoznacznego, ale posiadają swój niepowtarzalny styl. Dość wspomnieć, że Zack Snyder, któremu zarzucić można wiele, swój niepowtarzalny teledyskowy styl, ostre cięcia montażowe przeplatane rekordowo długimi ujęciami (pamiętna scena w 300) doprowadził do perfekcji, zmuszając krytyków do zredefiniowania na nowo pojęcia kina autorskiego. Iñárritu bez wątpienia tworzy kino autorskie, choć trudno tutaj jednak doszukać się pewnych prawidłowości. Magii jego ręki trzeba doszukiwać się gdzieś indziej - bardziej w tożsamości, miejscu dojrzewania i rzeczach, które robił za młodu. Choć znajdziemy powtarzalne elementy i cechy wspólne, to kolorystyka, montaż, praca kamery, tempo narracji są w rękach Iñárritu zaledwie narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Był didżejem, spopularyzował stację radiową, w której pracował, potem zaś zajmował się reklamami telewizyjnymi. Tak mu się spodobało, że założył własną agencję, w której mógł się realizować. To jednak nie wystarczyło i postanowił zająć się reżyserią długiego metrażu. Do dzisiaj nakręcił sześć filmów kinowych, a ma już 52 lata! Kiedy inni w tym wieku mogą pochwalić się jednym, dwoma filmami rocznie, on skrupulatnie wybiera kolejne projekty. Przy swojej głośnej trylogii polegał na innych, realizując po prostu scenariusze, nie zapominając przy tym, że muszą się one zgadzać z jego wrażliwością, ale przy trzech kolejnych dziełach postanowił samemu zająć się historią. Efekty? Nagrody. Istny król Midas kina.
Co wyróżnia jego dzieła? Skupienie się na ludziach i ich problemach. Są to z pozoru proste, oparte na archetypach historie, a w rzeczywistości misterne konstrukcje narracyjne, w których każdy element jest połączony ze sobą (głośny Babel). Skupiając się na mieszkańcach Mexico City w Amores perros, jego głośnym debiucie, połączył wcześniejsze doświadczenia z dostępną mu techniką filmową. Muzyka stała się jego znakiem rozpoznawczym. Nie bał się sięgać po mocne beaty, didżejskie sztuczki, żeby w kolejnym procesie ewolucji robić wręcz muzykę asynchroniczną, szarpaną, pełną perkusji (rewelacyjny Birdman). Potrafi bawić się kolorystyką, choć znacznie bliższe są mu zabawy oświetleniem. Kiedy po trylogii widzowi wydaje się, że ma do czynienia z mistrzem konstrukcji wielopoziomowych historii, pozornie niezależnych, a przeplatających się i łączących ze sobą, znowuż zaskakuje i kolejne filmy stają się popisem jednej postaci, skupiając się li tylko na tym. Szaleństwo, brak tożsamości filmowej czy po prostu eksperymentowanie? Nic z tych rzeczy – prędzej skalkulowany rozwój i trafienie w sedno. Wychodząc z założenia, że wszystko, co widz zobaczy na ekranie, jest narzędziem do przekazania uniwersalnych prawd, Iñárritu robi to w sposób złożony (Amores perros, Babel, 21 Grams) lub klasycznie prosty (Biutiful, Birdman, wreszcie The Revenant). Jest jednak pewien schemat działań, rzadko wykorzystywany w kinie, choć niezupełnie obcy, a mocno rozpropagowany w literaturze i sztuce: realizm magiczny - powstały w Niemczech, a przeżywający swój rozkwit w Ameryce Łacińskiej. Amelia, Apocalypse Now czy Big Fish Tima Burton są dziełami godnie reprezentującymi ten nurt, ale Iñárritu czuje go jednak jak mało kto. A i tutaj nie flirtował z nim od początku. Wpływy te widać coraz bardziej w 21 gramów, żeby w Birdmanie osiągnąć swoje apogeum.
Nie jest to dokładnie ten sam realizm magiczny znany z literatury, bardzo jednak z nim tożsamy. O ile w książce skupienie się na przemyśleniach, przeżyciach, ludzkiej egzystencji i mieszanie z nimi wątków stricte magicznych sprawdza się doskonale, to w filmie przemyśleń pokazać nie sposób. Polegli na tym reżyserzy Igrzysk Śmierci, którzy choć nakręcili przyjemne i sprawne blockbustery, odbijali się od ściany, szukając nowych sposobów na pokazanie narracji pierwszoosobowej, gdzie pierwsze skrzypce grały właśnie przemyślenia. Tym, co odróżnia Iñárritu, jest nawet nie próba podniesienia rękawicy i podjęcia wyzwania, ale znalezienia sposobu obejścia. W swej trylogii skupił się na ludzkich historiach, pokazując, że jest nie tylko sprawnym obserwatorem, ale i swego rodzaju filmowym socjologiem. Sposób na to, jak przekazać przemyślenia, odnalazł w Birdmanie, gdzie poprzez jeden doskonały master-shot (Zack Snyder musiał zadowolić się drugim miejscem), ukrywając wszelkie łączenia poszczególnych ujęć, zrelacjonował osobistą wędrówkę bohatera, która w większości dzieje się w jego własnej głowie - przemyślenia mieszają się z rzeczywistością, a elementy magiczne istnieją i nie są przez nikogo ani komentowane, ani zauważane, ani negowane, stając się naturalną częścią świata przedstawionego. Czyż nie jest to realizm magiczny na nowo zdefiniowany w nowoczesnym kinie?
Iñárritu stworzył sześć filmów kinowych. Sześć niezwykłych opowieści, które w sposób bardziej lub mniej widoczny łączą się ze sobą, pokazując ewolucję świadomego swojego stylu reżysera - takiego, który nie boi się sięgnąć po żadne środki, aby opowiedzieć historię prostą, brutalną, rzeczywistą. Nawet jeśli pewne elementy magiczne wdzierają się do świata przedstawionego, są one zaledwie środkiem. Nigdy celem. Kim jest więc Iñárritu ? Twórcą. Przez duże T.
Film Zjawa z Leonardo DiCaprio i Tomem Hardym w kinach już od 29 stycznia.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1974, kończy 50 lat