Czy to miłość, czy tylko syndrom sztokholmski? Czemu przywiązujemy się do czarnych charakterów?
Nie sposób nie stwierdzić, że główni bohaterowie wszelakich dzieł popkultury często są nudni i zbyt idealni. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że łatwiej wykreować czarny charakter niż postać pozytywną. Nic nie jest jednak tak proste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Przyglądamy się temu z uwagi na zbliżający się z okazji Warsaw Comic Con przyjazd Charlesa Dance'a, który jest znany z ról złoczyńców.
Nie sposób nie stwierdzić, że główni bohaterowie wszelakich dzieł popkultury często są nudni i zbyt idealni. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że łatwiej wykreować czarny charakter niż postać pozytywną. Nic nie jest jednak tak proste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Przyglądamy się temu z uwagi na zbliżający się z okazji Warsaw Comic Con przyjazd Charlesa Dance'a, który jest znany z ról złoczyńców.
Nawet Disney zauważył, że czarne charaktery mogą być ciekawsze, od swoich pogromców. Ot, choćby Maleficent (2014). Historię Śpiącej Królewny znają wszyscy, a nikt szczególnie nie interesował się losem Złej Królowej, Diaboliny. Ważne, że przegrała, a Aurora przebudzona ze snu wyszła za mąż za księcia. Klasyczna animacja Disneya stała się więc pretekstem do spojrzenia na tę opowieść od drugiej strony – jak całe zajście wyglądało z punktu widzenia tej złej bohaterki? Angelina Jolie w roli Diaboliny to strzał w dziesiątkę – charyzmatyczna i piękna czarownica uwodzi widzów. Nie sposób wręcz jej nie polubić, w końcu ma za sobą tragiczną przeszłość, która rzutuje na wszystkie dalsze zdarzenia z jej życia. Czy to nie także danie widzowi pretekstu, do polubienia bohaterki Jolie? Jeżeli wiemy, że została kiedyś skrzywdzona, to łatwiej wybaczyć jej późniejsze błędy. To trochę prostolinijne myślenie, ale warto pomyśleć, jak wyglądałby ten film, gdyby Diabolina była po prostu zła – od góry do dołu. Czy wtedy widz także by ją pokochał? Kto wie. Podobnie wygląda to w Star Wars: Episode IV - A New Hope – Darth Vader to postać uwielbiana i czczona od kilkudziesięciu lat, a w końcu to stuprocentowy czarny charakter. Nie jest jedynym przedstawicielem Ciemnej Strony Mocy, ale widz szczerze mu współczuje tragicznej przeszłości i wybacza takie drobnostki, jak próba zbudowania Gwiazdy Śmierci.
Wracając do Disneya – lew Skaza z The Lion King (1994) z całą i niezaprzeczalną pewnością jest do szpiku kości zły. Nie wiemy szczegółowo, jak wyglądało jego dzieciństwo i relacje z bratem, Mufasą. Może Mufasa go bił? Rodzice nie kochali? Oczywiście to tylko spekulacje, ale czy polubilibyśmy Skazę, gdybyśmy znali jego przeszłość (najlepiej tragiczną)? Podejrzewam jednak, że bratobójstwo jest granicą, której większość kinomaniaków w swoim uwielbieniu do czarnych charakterów nie przekroczy. W końcu są takie postacie, które są naprawdę złe – i nawet widz uzna, że wolałby jednak zwycięstwo bohatera pozytywnego.
Są jednak tacy złoczyńcy, których kocha się miłością wierną i ślepą, nie przejmując się ani odrobinkę czy to w ogóle ma sens. Ot, choćby takim bohaterem jest Loki, chyba najlepszy (nie w sensie charakteru oczywiście) czarny charakter filmowego uniwersum Marvela. Jest podstępny, kłamie jak z nut, zaufać mu można tylko w sytuacji bez wyjścia. Każdy wie, że tak czy siak zostanie przechytrzony, ale w końcu to Loki – mistrz kłamstwa. Czy w filmach o Thorze to Thor jest najciekawszą postacią? Przyznajmy szczerze – nie do końca… Nie da się ukryć, że Loki nie byłby tak fascynujący, gdyby nie wcielający się w niego Tom Hiddleston. To w pełni jego zasługa, że Lokiego chce się oglądać jeszcze i jeszcze. Ciekawe tylko, ile osób pamięta, że zabił Agenta Coulsona… Moje uwielbienie dla Lokiego w tym momencie osłabło zdecydowanie. A czy Loki posiada tragiczną, traumatyczną przeszłość? Ano, tak. Włącza się u widza lampka – ach tak, biedak, adoptowany…
Innym kultowym czarnym charakterem jest postać świetnie znana wszystkim fanom postaci Sherlocka Holmesa. James Moriarty przewijał się przez nasze ekrany w wielu wcieleniach – klasyczny profesor Moriarty Jareda Harrisa w Sherlock Holmes: A Game of Shadows (2011), czy Jim z serialu Sherlock produkcji BBC. Widzów ujął zdecydowanie ten ostatni – magnesem przyciągającym przed ekran jest nie tylko genialna gra Andrewa Scotta, ale także szaleństwo jego bohatera. Nieprzewidywalność, przekonanie o swojej wyższości czy wręcz mania wielkości czynią z Moriarty’ego kolejnym interesującym bohaterem. Całe szczęście, że Sherlock także jest postacią zdecydowanie nietuzinkową, ponieważ w innym wypadku z kretesem przegrałby z Moriartym w pojedynku na ciekawszą osobowość. Warto też zaznaczyć, że James Moriarty nie wywołuje u widza szczególnego współczucia – brak tu, podobnie jak w wypadku Skazy, tego czynnika dobrego gestu. Tej odrobinki wywołującej u widza współczucie i sympatię niczym u zakładnika w stosunku do porywacza. A jednak – uczucie jest, Moriarty porywa widza może nie dosłownie, ale w przenośni. Być może to dlatego, że i tak wiemy, iż ten genialny kryminalny konsultant ostatecznie przegra. Nie ważne, jak bardzo byśmy mu kibicowali – Sherlock zawsze go przechytrzy.
Co ciekawe, w Sherlock pojawiają się też inni absolutnie źli bohaterowie, jak Charles Augustus Magnussen, lecz ten antagonista nie wywołuje u widza jednak żadnych cieplejszych uczuć. W pewnym sensie jest do Moriarty’ego podobny – niewiarygodnie inteligentny, bogaty, a jednak odpychający. Lars Mikkelsen stworzył postać, za którą się nie tęskni, choć nie znaczy to, że jest ona nudna. To ten typ tyrana, którego nie chciałoby się spotkać naprawdę… Podobnie jest z Culvertonem Smithem zagranym przez Toby’ego Jonesa. Bohater fascynujący, ale wystarczy jednoodcinkowe z nim spotkanie.
Współczesny widz jest zafascynowany antagonistami. Po tak wielu filmach, serialach, książkach nadszedł i ich czas – niczym w trzeciej części Shrek the Third, gdzie zbuntowane postacie, będące jednoznacznie przegranymi, postanawiają także odnaleźć swój szczęśliwy happy end. W końcu każdy zasługuje na koniec swojej opowieści niczym z bajki. To okrutny los – a w tym wypadku ręka pisarza – zdecydował, kto ma wygrać, znaleźć miłość życia, najlepiej jeszcze królestwo i uwielbienie poddanych. W tym czasie ci źli siedzą w barze i biadolą nad swoim losem, załamując ręce. Jednak i oni potrafią przebić się przez uwielbienie dla postaci pozytywnych i pokazać, na co ich stać. W serialu Once Upon a Time (2011-) także roi się od prawdziwych czarnych charakterów, a niektórzy z nich, miotając się pomiędzy dobrem a złem, po kilku sezonach serialu wciąż są jego największą zaletą. W końcu Królewna Śnieżka (Ginnifer Goodwin) raczej nas już nie zaskoczy, za to ex-Zła Królowa (Lana Parrilla) czy Rumplestiltskin (Robert Carlyle), jak najbardziej. Tak samo zresztą jak kryminaliści z Suicide Squad (2016) – szaleństwo jest w cenie, a zgraja bandytów i wariatów gwarantuje niezapomniane przeżycia. Zwyczajni, dobrzy bohaterowie na pewno używają bardziej konwencjonalnych metod działania.
Joker, Freddy Krueger, Agent Smith, Hannibal Lecter, Cruella De Mon, Hans Gruber, Lord Farquaad, Tywin Lannister, Roy Batty, Gargamel, Bellatrix Lestrange, króliki z Monty Python and the Holy Grail, Saruman, Michael Corleone, Hans Landa, Buka – tak wiele przewinęło się przez nasze ekrany bohaterów mniej lub bardziej złych, a każdy z nich jest tak skrajnie różny. Ciężko powiedzieć, czy nasza miłość jest ślepa niczym stan osoby cierpiącej na syndrom sztokholmski, czy wręcz przeciwnie – jesteśmy w pełni świadomi, że dobro i tak zwycięży, a tym bohaterom możemy co najwyżej współczuć lub wręcz nimi gardzić, zależenie od skali ich win. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak bardzo przywiązujemy się do czarnych charakterów może być jednak bardzo prosta – banalność zła. W końcu to mroczna strona natury człowieka, ta mniej znana, fascynuje od wieków najbardziej.
- 1
- 2 (current)
Źródło: zdjęcie główne: Marvel
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat