PODSŁUCHANE W REDAKCJI: premiery sierpnia
Oceniamy filmy, które trafiły do polskich kin w sierpniu 2014 roku. Co dobrego przyniósł ten miesiąc?
Oceniamy filmy, które trafiły do polskich kin w sierpniu 2014 roku. Co dobrego przyniósł ten miesiąc?
Strażnicy Galaktyki, czyli najnowszy film z Marvel Cinematic Universe, okazał się nie tylko jedną z najlepszą produkcji studia, ale największym hitem tego lata. Ich sukcesowi nie dorównały zarówno Wojownicze żółwie ninja, jak i Lucy.
Dawid Rydzek: Już tyle zostało powiedziane o tym tytule, że nie ma sensu pisać elaboratów. Jedno wielkie wow.
Jędrzej Skrzypczyk: Coś czuję, że będę jedyną osobą, która nie będzie wydawać cielęcych jęków zachwytu nad "Strażnikami…". Owszem, jest to film przyjemny, zabawny, może i najlepszy z całego MCU, ale Marvel naprawdę nie potrafi zrobić filmu z dobrym czarnym charakterem. A to przecież oni tworzą filmy superbohaterskie!
Kasia Koczułap: Najlepsza kinowa zabawa od dawien dawna! Do tego ma niesamowity soundtrack. W końcu wszyscy jesteśmy Grootami.
Jędrzej Skrzypczyk: O przepraszam, ja się bardziej identyfikuję z Kevinem Baconem.
Tomasz Skupień: I am Groot! I am Groot! I am Groot!
Sergiusz Furmaniak: I ja dołączam się do zachwytów nad tym tytułem. Jak dla mnie Marvel (czy też w sumie James Gunn) zrobił coś, czego nie był w stanie zrobić Lucas w Epizodach I-III. A mianowicie wykreował genialną historię, która nie razi infantylnością i przy tym oddaje ogromny hołd kinu nowej przygody! We are Groot!
Michał Talaśka: Dobry, śmieszny i lekki film. Niewymagający, ale przecież filmy o superbohaterach nie muszą takie być.
Marcin Zwierzchowski: Najlepszy film ze studia Marvel, rozrywka prawie doskonała. Prawie, bo Jędrzej ma rację - Ronan to bardziej taki bezpłciowy Roman był.
Łukasz Kuźniarek: Nieczęsto zdarza mi się wybrać do kina dwa razy na ten sam film. Mało tego, pierwszy raz wybrałem się na seans 3D, choć był wybór, po prostu emitowany był wcześniej. I nie zawiodłem się. Bawiłem się świetnie i podpisuję się pod stwierdzeniem, że to najlepsze, co do tej pory dostaliśmy od Marvela.
Marcin Wójcik: Świetnie rozpisane postacie, GENIALNY dobór aktorów, mnóstwo dobrego humoru i akcji. No i kwintesencja całości… I am Groot! PS. Dawno w żadnym filmie tak poważnie nie potraktowano muzyki :)
Dawid Przywalny: Nie sądziłem, że jakiś film przeskoczy "Avengers: Age of Ultron" na mojej liście najbardziej wyczekiwanych. Teraz odliczam dni do premiery "Guardians of the Galaxy 2". Chyba najlepszy film w całym MCU.
Paweł Bojarski: Chyba będę odstawał od reszty ekpiy, ale filmowy "GotG" mnie nie porwał i jest dla mnie jedynie mocnym średniakiem. Serio. Moja sympatia do komiksowego pierwowzoru nie ma tu nic do rzeczy, a przyrównywanie "GotG" do "Gwiezdnych Wojen" nikomu tu nie wychodzi na dobre. Bardzo cieszyły mnie drobne smaczki, ale ich przeciwwagą jest totalny brak przedstawienia świata i jakiegoś głębszego przedstawienia historii głównych bohaterów. A! Jeśli nie jesteś drzewem, szopem albo człowiekiem, to jesteś kiepsko pomalowanym niebieskim/zielonym/różowym człowiekiem. Najlepszym filmem MCU w moim rankingu nadal jest "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz".
Michał Kaczoń: Powiedziano w zasadzie wszystko, co tylko się da o tym filmie, więc zamiast elokwentnych zdań o nawiązaniach do Kina Nowej Przygody powiem tylko, że spłakałem się trzykrotnie, pierwszy raz przed upływem kwadransa, a po dwudziestu minutach wiedziałem, że muszę obejrzeć to ponownie. Emocjonalna jazda bez trzymanki i wielki banan na ustach od pierwszych minut. We are Groot!
Oskar Rogalski: Zgadzam się całkowicie z większością z Was. Genialna rozrywka i najlepszy film Marvela do tej pory. Brakuje tylko, żebyśmy jak jakaś banda fujar połączyli się w naszych zachwytach w kółeczko.
Jan Stąpor: Więcej takich filmów, a świat będzie piękny.
Joanna Malita: Czysta radocha. Mocarnie epicko wielka radocha. Błyskotliwość dowcipu wymieszana z garścią wzruszeń, czaderski soundtrack - czego chcieć więcej? Ok, może nieco bardziej wyrazistego Wielkiego Złego, ale wybaczam. Aha, i potrzebuję nogę tamtego faceta.
Aleksander Dębicz: Niczym nieskrępowana, czysta rozrywka, dająca ogromną satysfakcję. Warto obejrzeć dla higieny psychicznej.
Adam Siennica: Co tu tak naprawdę można dodać? Byłem dwa razy w kinie i chcę jeszcze raz. Najlepszy film Marvela. Szkoda mi tylko, że po raz kolejny słabe czarne charaktery (poza Thanosem).
Marek Kamiński: Tuż po seansie rozemocjonowany stwierdziłem, że to najlepszy film z Marvel Cinematic Universe (nie licząc "Zimowego Żołnierza", którego jeszcze nie widziałem). Na chłodno stwierdzam, że to świetny film, chyba jeden z lepszych (lub najlepszy) z MCU. Humor, wzruszenie, akcja, efekty specjalne, Thanos, muzyka, obsada - wszystko na duży plus. Aha, scena po napisach: I love it!
Mateusz Dykier: Po pierwszym seansie także krzyczałem, że to najlepszy film Marvela. Obecnie… twierdzę dokładnie to samo! Świetny technicznie, doskonały pod względem muzyki oraz wspaniałe połączenie nietypowych postaci. Dawno nie widziałem tak zwariowanego, a jednocześnie tak świadomego dzieła. Doskonałe nawiązania do stylistyki zarówno gwiezdno-wojennych, jak i Indiany Jonesa.
Dawid Rydzek: Po wielkim sukcesie "Złej kobiety" postanowiono jeszcze raz wykorzystać duet Diaz-Segel... i wyszło jeszcze gorzej poprzednio. Po ostatnich wyciekach nagich fot gwiazd twórcy za to plują sobie w brodę - gdyby film teraz wchodził do kin, zarobiłby trzy razy tyle.
Mateusz Dykier: Zgadzam się z Dawidem. Spodziewałem się nie wiadomo jakiej pikantnej komedii, szczególnie że wspomniana "Zła kobieta" była naprawdę niezła. Wyszła lekka, familijna opowiastka z morałem. Serio?! Przynajmniej Cameron wygląda jak zwykle zjawiskowo.
Monika Kubiak: Do "Twistera" mu daleko, chociaż w pewien sposób jest do niego podobny. Za dużo obyczajówki i melodramatu. Gdyby jeszcze postacie były dobrze napisane, człowiek jakoś przymknąłby na to oko, ale nie są. Efekty specjalne ujdą, zwłaszcza trąba powietrzna na lotnisku. Napięcie w zasadzie zerowe, co chyba nie świadczy zbyt dobrze o filmie katastroficznym. Z braku czasu i z zamiłowania do tornad można obejrzeć.
Marcin Zwierzchowski: Łomato, ale szmira. Najgorszy film, jaki widziałem w tym roku, a przecież na ekranach mieliśmy "przyjemność" oglądać choćby "300: Początek imperium". Drętwe, nieśmieszne, nieefektowne i tak głupie, że "Transformersy" to przy tym Bergman.
Dawid Przywalny: "Wojownicze żółwie ninja" według Baya? To ja wolę spędzić czas przy komiksie albo nawet przy kultowej produkcji mojego dzieciństwa z 1990 roku.
Michał Kaczoń: Nie jest to kino wysokich lotów, ale szmirą też bym tego nie nazywał. Tą to był drugi film z serii, czyli "Tajemnica szlamu". Po latach ten film jest nieoglądalny. Pytanie, czy nowa wersja będzie oglądalna za kilkanaście lat, pozostaje otwarte. Na dziś sprawdza się OK. Nie jest w pełni dobra, ale do naprawdę złej też jej sporo brakuje.
Krzysztof Sadomski: Nie byłem na tym filmie, a im więcej o nim słyszę, tym bardziej rad jestem ze swego lenistwa. Nie chcę sobie psuć wspomnień.
Michał Talaśka: Na "Żółwie" szedłem już po przeczytaniu pierwszych recenzji, więc z sercem na ramieniu. Choć faktycznie, film nie spełnił moich oczekiwań, oglądało się go dość przyjemnie i na pewno nie trzeba było żałować wydanych na bilety pieniędzy. Duży plus za muzykę.
Adam Siennica: Być może nie jest aż tak źle, jak mówią, ale i tak jest niedobrze. Gdyby sam Bay to reżyserował, byłaby dobra rozrywka, a tak jest przeciętniak. Wolę wrócić do filmu z dawnych lat.
Dawid Rydzek: Z miłości do "Żółwi" nie ryzykowałem seansu w kinie i pewnie odpuszczę też seans na DVD.
Mateusz Dykier: To jak będziesz niegrzeczny, Dawidzie, to Ci będziemy puszczać ;) Ogólnie wyszło… słabo. Same żółwie mnie swoim designem nie przekonały, chociaż gadane miały nawet spoko. Sprowadzenie Shreddera do roli jakiegoś… podnóżka-szefa to pomyłka (nie wiem, jak inaczej nazwać fakt, że główny antagonista nie robi nic, nawet rządzić porządnie nie umie). Ogólnie dno i metr mułu.
Marcin Wójcik: Ostatnia rola Phillipa Seymour Hoffmana. Czy najlepsza? Raczej nie. Ale na pewno dobra. To nie był tak dobry film jak "Szpieg", ale dał radę. Może to za sprawą niemieckiego klimatu?
Dawid Przywalny: Szpiegowski film jak za starych dobrych czasów, czyli bez wybuchów i strzelaniny, ale za to z wyrazistymi postaciami, grą spojrzeń i spiskowaniem po kątach. Napięcie z finałowej sekwencji wgniata w fotel. Piękne pożegnanie Hoffmana ze srebrnym ekranem i z widzami.
Michał Kaczoń: Uwspółcześniony "Szpieg", ukazujący świat agentury jako żmudną i męczącą pracę, polegającą głównie na czekaniu. Intrygujący obraz, który jedynie momentami się (celowo) dłuży. Hoffman bardzo dobry, jednak nie osiągnął wirtuozerii Oldmana ze wspomnianego wcześniej "Szpiega".
Jan Stąpor: Dobry film z niesamowitym i oryginalnym przesłaniem, choć największe wrażenie zrobiła na mnie gra Hoffmana, który wydawał się grać… samego siebie.
Dawid Rydzek: Produkcja w stylu filmów szpiegowskich z lat 70. Reżyser kreuje świetną atmosferę, tylko niestety tempo narracji zbyt często siada, przez co na sali kinowej czasem słychać było charakterystyczne świerszcze.
Podróż na sto stóp
Małgorzata Pawłowska: Film o spotkaniu dwóch kultur i kuchni: francuskiej oraz indyjskiej. Co zaskakujące, z takiego połączenia może wyjść przepyszne filmowe danie - lekkie i ciepłe. Zabrakło odrobiny ostrości indyjskich przypraw, ale film z pewnością posmakuje wszystkim fanom reżysera wspaniałej "Czekolady".
Monika Kubiak: Fajny kontrast dwóch światów z punktu widzenia kuchennego. Helen Mirren jak zwykle nie do pobicia. Nie cierpię kuchni molekularnej, więc miło, że ktoś także za nią nie przepada. Za to przepadam za filmami ze smakowitymi potrawami w tle, więc zapachniało mi curry i garam masala. Dosyć lekki, zmierzający do nieuniknionego happy endu z odrobiną political correctness w tle film. Hallstrom, reżyser "Czekolady", ma chyba słabość do zyskiwania sobie serc widzów przez żołądek.
Marcin Wójcik: Po prostu… NIE!
Michał Kaczoń: Haha, potwierdzam słowa Marcina - ten film jest tak łopatologiczny, że aż głowa mała, ale chociaż zapewnia scenę, na której można ze śmiechu spaść z fotela. Oczywiście moment jest niezamierzenie komiczny.
Oskar Rogalski: Będę kontynuował trend bycia dziwnym i w dodatku mówienia o tym na forum publicznym. Bo podobno jestem przez to, że podobała mi się "Transcendencja", więc to przecież logiczne, że polubiłem też "Lucy". To bardzo przyjemna letnia rozrywka. Naprawdę nie rozumiem tylu negatywnych opinii. Ważne jest to, aby podchodzić do tego obrazu nie jak do filmu twórcy "Leona zawodowca", ale raczej scenarzysty "Transportera" czy "Uprowadzonej". Luc Besson to obecnie artysta zgoła inny niż 20 lat temu. Poza tym Scarlett wymiata! O czym tu więcej dyskutować?
Jan Stąpor: Scarlett, na swój sposób poruszając głową niczym pies lub kot, rzeczywiście daję rade, co jednak nie zmienia faktu, że nawet Morgan Freeman nie potrafi uratować tego filmu! Jeżeli Luc przyznałby, że ten film jest rzeczywiście kampowy - ok, zgodziłbym się, że jest to produkcja całkiem niezła, ale w przeciwnym wypadku, prezentuje się to jako słodko-gorzka papka popkulturowa, która może już tylko oczernić dotychczasowe emploi Bessona.
Michał Talaśka: Film do obejrzenia, jeśli naprawdę nie ma się zupełnie nic innego do roboty - a i wtedy lepiej wybrać inne dzieła Bessona. Nawet nieszczęsne "Minimki" były lepsze.
Monika Kubiak: Lubię Bessona, nie powiem, ale w "Lucy" niebezpiecznie zbliża się do Baya (dobrze, że jeszcze nie Emmericha). Przerost formy nad treścią, czyli za dużo pościgów, rozwałki i ogólnego łubudubu. Ciekawy pomysł wyjściowy przerobiony na miałką fabułę z dziurami jak Rów Mariański i mnóstwem nudnych dialogów. Scarlett Johansson ładniutka, ale Morgan Freeman wyraźnie się męczy, że przyszło mu zagrać w tym filmie.
Adam Siennica: Dokładnie tak - przerost formy nad treścią, tylko że tu nawet forma jest taka sobie. Nie ma napięcia, sceny akcji są nijakie, a pseudonaukowy bełkot męczy. Niech Besson zostanie przy filmach pokroju "Lady", bo tam mu wyszło i nie próbuje na siłę być "mądry".
Dawid Rydzek: Próba zrobienia czegoś więcej niż tylko efektowny blockbuster i przemycenia ciekawych koncepcji filozoficznych. Tyle że próba nieudana.
Kasia Koczułap: Och, no dobrze, nie ma tu fabuły i ogólnie nic się kupy nie trzyma, ale te wybuchy i bijatyki nadal były satysfakcjonujące. Poza tym żarty o starości i emeryturze doskonale pokazują, że ten film nie bierze siebie na poważnie. I chwała mu za to.
Sergiusz Furmaniak: Obniżenie kategorii wiekowej wbrew obawom nie zaszkodziło aż tak bardzo, jak można było się spodziewać, aczkolwiek i tak jest to chyba najsłabszy film z trylogii. Co nie zmienia faktu, że w dalszym ciągu oferuje mnóstwo świetnej zabawy! Gibson jako czarny charakter jest znakomity, a Banderas ukazuje spory talent komiczny, choć niektórych ta postać może nieco irytować. Końcowa rozwałka natomiast znów daje masę radości.
Łukasz Kuźniarek: Co z tego, że gorszy od pozostałych części - zabawa była przednia, a o to przecież chodzi w tym filmie.
Dawid Przywalny: Duuuużo gorszy od poprzedniej części i minimalnie lepszy od "jedynki". Obniżenie kategorii wyrwało temu filmowi pazury, a operator powinien dostać dożywotni zakaz pracy. Zmiana komediowej konwencji nie wyszła na dobre, bo też nie było chyba za bardzo pomysłu, na co ją zmienić. Młoda ekipa na ekranie tylko irytowała, a cały film ratuje rewelacyjny Banderas i równie dobry Gibson.
Paweł Bojarski: Po mocno słabej "dwójce" trzecia część z automatu trafiła na listę filmów Na Kiedyś Tam.
Michał Talaśka: Czekam na "Niezniszczali 4 ¾: Powrót Niezniszczalnych". Pierwsza część była zabawną satyrą na lata 90. Drugą można było jeszcze siłą rozpędu obejrzeć, ale trzeciej nie polecam. Popieram, że Banderasowi wyszło kilka scen całkiem nieźle. Niestety nic poza tym.
Oskar Rogalski: Moim zdaniem najsłabsza część. Strzał w kolano to wpisanie do scenariusza sceny, w której Stallone mówi Stathamowi, że jest na coś za stary. WTF! Przez to cały fabularny trzon tego filmu był spaczony i już się tego uratować nie dało. Niby tu chodzi tylko o rozrywkę i akcję, ale zamiast frajdy otrzymaliśmy jeden wielki chaos. Gdyby nie Banderas i Ford, byłoby naprawdę bardzo źle, a tak jest zaledwie znośnie.
Jan Stąpor: Nie wiem, kto pisał scenariusz (a przede wszystkim dialogi), ponieważ chyba lepiej sprawdziłby się w pisaniu instrukcji do pralek albo mikrofalówek. Przykład? "- Jeżeli twoi chłopcy chcieli się kłócić, to dlaczego się nie ożenili? - Nie uważasz, że nie powinieneś palić tego cygara przy zbiorniku z paliwem lotniczym?!" - ten dialog jest kwintesencją całego filmu, który sam w sobie już gubi się w swojej nieokreślonej i czerstwej konwencji.
Adam Siennica: Tak, jest najgorszy, obniżenie kategorii wiekowej zaowocowało totalnym chaosem w montażu, co było czuć podczas seansu. Pomimo mankamentów ma on też dużo plusów i ogląda się OK. Specjalnie sprawdziłem dwa razy w kinie.
Bogusz Dawidowicz: Film mnie niestety zmęczył, brak w nim jakiegokolwiek napięcia. Pomysł z dodaniem do ekipy bandy młodzików wypranych z jakiejkolwiek charyzmy (może poza R. Rousey) jest dla mnie totalnie chybiony. Stallone po raz kolejny nie wykorzystał należycie potencjału starej gwardii. Gibson, Banderas i Snipes zdecydowanie na plus, ale nawet oni nie są w stanie uratować całości.
Dawid Rydzek: Pierwsi "Niezniszczalni" był spełnieniem marzeń z dzieciństwa. W jednym filmie zebrali się najwięksi twardziele, z których każdy do tej pory występował i podbijał nasze serca solo. Kiedy już to mieliśmy z głowy, w "dwójce" próbowano z tej całej konwencji przaśnego kina akcji zażartować. Generalnie za pierwszym, jak i drugim razem względnie się udało. Za trzecim już niestety nie. Poza finałową sekwencją akcja jest zrealizowana fatalnie (i nie ma to bynajmniej nic wspólnego z obniżeniem progu wiekowego), a humor wprowadzony ostatnio niemal zupełnie zniknął. Niech na tym ta seria się zakończy.
Mateusz Dykier: "Niezniszczalni" wpisali się w nolanowski trend zapoczątkowany przez "Mroczny Rycerz Powstaje", gdzie bohaterowie, ewentualnie pojedynczy bohater zmęczony życiem i walką ze złem twierdzi, że na wszystko jest za stary. U Nolana wyszło to przednio, u Stallone’a i reszty - zaledwie poprawnie. Nie ma jednak co narzekać; pomimo że to najsłabsza część, to zabawa była przednia, a teksty dawały radę. Szczególnie fajny występ zaliczył dawno niewidziany (ach te oszustwa podatkowe) Snipes.
Michał Kaczoń: Jeden z najdziwniejszych obrazów ostatnich miesięcy, otwarty do interpretacji i zostający z widzem długo po seansie (ostatnia scena na stałe wryła mi się w mózg). Spokojny, stonowany, skupiony na aktorze. Nie dla wszystkich, ale jednak przyciągający klimatem.
Oskar Rogalski: Zgadzam się z Michałem. Świetny dramat psychologiczny, który cały czas testuje naszą czujność i uwagę. Zmusza do myślenia w trakcie, a także po seansie. Do tego ponury, lynchowski klimat i fantastyczny Gyllenhaal. Nie polecam arachnofobom.
Jan Stąpor: "Wróg" to chyba jedno ze słabszych dzieł Villeneuve’a, chociaż nie znaczy, że jest to kiepski film - bynajmniej. Świetne budowanie napięcia, "przeżółkłe" kolory oraz pole do popisu w kwestii interpretacji czynią ten obraz czymś świeżym w dorobku Kanadyjczyka.
Dawid Rydzek: Zgadza się, najsłabszy film Villeneuve'a. Jest tu Lynch, jest Cronneberg, jest i wczesny Polański. Jest też niestety trochę chaosu, choć - rzecz jasna - takiego wizualnie przepięknego.
Michał Kaczoń: Film z serii trailer lepszy od końcowego obrazu. Najlepsze momenty pokazano już w zwiastunie, a ogólna wymowa dzieła jest dużo bardziej płytka i nieoryginalna, niż mogło się po nim wydawać. Trochę stracona szansa.
Malwina Sławińska: Jako osoba, która z rzadka ogląda filmy SF, a w szczególności te z łatką młodzieżowych, muszę przyznać, że mi się podobało. Bawiłam się dobrze od początku do końca, dlatego spuszczam zasłonę milczenia na wszelkie wady (a nie ukrywajmy - parę by się znalazło).
Adam Siennica: Przeciętny to chyba najlepsze słowo, jakie może określić ten film. Wszystko oscyluje w tym poza Jeffem Bridgesem i Meryl Streep, którzy troszkę zawyżają poziom. Ogląda się ok, ale film jest banalny i wtórny.
Dawid Rydzek: Filozofia stojąca za filmem jest bowiem na poziomie gimnazjum, najdalej liceum. Gdybym miał 12 lat, byłbym pod wrażeniem, a że niestety ten wiek już dawno za mną, trudno mi tu cokolwiek pochwalić.
Kasia Koczułap: Ach, to jest zaiste piękny obrazek! Lata 20. na południu Francji są prawdziwie magicznie. Aczkolwiek to by było na tyle. Allen, który jest świetnym dramaturgiem, tym razem trochę przynudzał. Historia jest śliczna, ale zupełnie nieporywająca.
Jędrzej Skrzypczyk: Dla mnie to film lepszy niż "Blue Jasmine". Dlaczego? Bo Allen zamiast sięgać po coś, co już było, nadając temu swój autorski styl, robi film przezroczysty, ale za to sięgając w samego siebie - więc mamy Allena ateistę, racjonalistę, który obnaży nawet najbardziej niezwykłe przedsięwzięcia. Jest i Nietzsche, i Freud, a przy okazji to dość smutna życiowa lekcja, ale wiadomo, że Allen zawsze znajduje lek na chandrę - jest nią miłość.
Michał Kaczoń: Bliżej mi jednak do opinii Kasi niż Jędrzeja - tematy, o których wspomina redakcyjny kolega, dużo lepiej przedstawione były w innych dziełach Allena; tutaj reżyser zwyczajnie przypomina niektóre ze swoich tez. "Magia w blasku księżyca" broni się więc aktorstwem (cały urok filmu opiera się na uroku Emmy Stone, w której można rozkochać się jeszcze bardziej), a nie tematem.
Malwina Sławińska: Może i Allen po raz kolejny mówi o tym samym, może i Colin Firth gra typowego allenowskiego bohatera, a na ekranie niewiele się dzieje, ale ogląda się to więcej niż przyjemnie. I do tego coś się z tego seansu wynosi dla siebie. Ja się nie zawiodłam.
Joanna Malita: A ja jestem trochę rozczarowana. Skróciłabym końcówkę, bo lekko nudnawo się robiło. Poza tym ubóstwiam Colina Firtha, ubóstwiam Emmę Stone, ale razem, jako duet miłosno-romantyczny w ogóle mi nie leżą.
Małgorzata Pawłowska: Niestety, jestem na nie. Dobry, wszystkim znany allenowski humor nie jest w stanie odwrócić uwagi ani od scenariuszowych mielizn, ani od faktu, że pomiędzy dwojgiem wspaniałych aktorów - Emmą Stone i Colinem Firthem - zupełnie nic nie iskrzy. Film magii nie ma.
Monika Kubiak: Słodkie, klimatyczne, przyjemne. O nonszalanckim cyniku i sceptyku oraz prawdziwym, nieco rozkojarzonym medium. Co ja na to poradzę, że z Colinem Firthem obejrzałabym nawet ekranizację książki telefonicznej, a Emma Stone zagrała uroczo? Cenię sobie to, jak Woody Allen bawi się czasem, kolorami minionych dni i generalnie - klimatem. W "O północy w Paryżu" było magiczniej, ale narzekać nie potrafię, jakaś magia lat 20. na południu Francji pozostała...
Dawid Rydzek: Oczywiście jestem pod wrażeniem tego, z jaką prędkością Allen pisze scenariusze i kręci kolejne filmy, bo one nigdy poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Zastanawiam się jednak, co by było, gdybyśmy zamiast tych corocznych ramot dostawali jedną produkcję co 3-4 lata.
Bogusz Dawidowicz: Surowy, ponury, minimalistyczny dramat sensacyjny z zemstą będącą motywem przewodnim. "Blue Ruin" pokazuje, do czego może prowadzić rodzinna vendetta. Pokazuje, że często pragnienie zemsty zwyczajnie wyniszcza i prowadzi do ciągu zdarzeń, nad którymi nie jesteśmy w stanie zapanować. Świetne kino. Miejmy nadzieję, że niebawem w Polsce pojawi się wreszcie równie dobre - o nieco zbliżonej tematyce - "Cold in July".
Jan Stąpor: Mimo iż miałem przez cały seans wrażenie lekkiego déjà vu, to jednak aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało, choć oglądanie kolejnego filmu opowiadającego o usprawiedliwieniu przemocy niezbyt zmieniło moje życie.
Bogusz Dawidowicz: Moim zdaniem "Blue Ruin" w żadnym razie nie usprawiedliwia przemocy - wręcz przeciwnie, ten obraz jest jej totalną krytyką.
Marta Płaza: Trochę tu Linklatera, a trochę Coelho. Szkoda, że tym razem mistrz bezpretensjonalnych dialogów o wszystkim i o niczym bywa pretensjonalny.
Jędrzej Skrzypczyk: No proszę! Pretensjonalny? Szczerze mówiąc, nie zauważyłem nigdzie pretensjonalności, a trudno w nią nie wpaść, robiąc film o życiu. Stąd dużo klisz i schematów, ale czyż nie tak właśnie wygląda życie? Powierzchownie płytko, czasem trochę nudno, ale zawsze pięknie.
Kasia Koczułap: Ten film to więcej niż film. To życie. Nikt tak jak Linklater nie potrafi opowiadać historii. Jego wrażliwość jest niesamowicie subtelna, delikatna i szczera, a cienie i blaski dojrzewania pokazał bez patosu i przemawiania z pozycji autorytetu. Piękny film, o którym kiedyś będzie się mówić jak o reżyserskiej spowiedzi Linklatera.
Michał Kaczoń: Intrygujące, zadziwiające dzieło, które ogląda się z zainteresowaniem, mając przy tym poczucie oglądania życia naszych sąsiadów. Bohaterowie są nam bowiem tak bliscy. Złożona z urywków opowieść, w której należy dopowiedzieć sobie kilka ważnych elementów, zaskakuje właśnie bliskością przeżyć większości z nas. Intryguje, wciąga, ale jednak brakuje w niej czegoś, co pozwoliłoby mi mówić o nim jako dziele przez duże D.
Jan Stąpor: Podręcznikowy przykład tego, jak forma może przewyższyć treść. Film o życiu? Jeżeli tak nudno wygląda życie, to ja chyba nie chcę żyć… Wszyscy mówią, że jest to absolutne must watch; pod względem technicznym - absolutnie się zgadzam, ale pod względem fabularnym - teledyski bywają bardziej poruszające. Linklater zbyt duży akcent położył na to, jak nakręci, a nie co nakręci, i to niestety bardzo widać.
Paweł Bojarski: Po ostatnim filmie Hayao Miyazakiego spodziewałem się czegoś więcej. Ja rozumiem, że to film biograficzny, a idea obrazu o najwybitniejszym japońskim projektancie samolotów jest rewelacyjna sama w sobie. Szkoda tylko, że jest tak w teorii. W praktyce dostajemy wyjątkowo nudne filmidło ciągnące się niczym guma do żucia. Okropne, niesygnalizowane time skipy i oderwane od rzeczywistości wstawki "w snach" tylko dodatkowo szkodzą. Poza prześlicznymi widoczkami najlepsze w filmie są: oryginalny tytuł ("Kaze Tahinu") i przewodni cytat ("Zrywa się wiatr. Spróbujmy żyć!"). Ghibli, postarajcie się następnym razem!
Jan Stąpor: Piękny, urzekający, chociaż zupełnie różny od poprzednich filmów Miyazakiego - nie tylko pod względem elementów fantastycznych. Zrobiony z sercem, przez co bardzo widać zamiłowanie Japończyka do astronautyki oraz zarażania pasją. Niby historia romantyczna, jednak bardzo lekko rozpisana, przez co zupełnie nie przytłacza. Jestem na tak!
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat