Syndrom sztokholmski, czyli dlaczego kochamy Underwooda z „House of Cards”
Frank Underwood to osoba o niezwykłej charyzmie i inteligencji. Jest przebiegły, myśli kilka kroków w przód i nawet jego wrogowie darzą go respektem. Do tego zabija, jest dwulicowy, arogancki i egoistyczny, a jego ego wychodzi daleko poza Biały Dom. A jednak go kochamy.
Frank Underwood to osoba o niezwykłej charyzmie i inteligencji. Jest przebiegły, myśli kilka kroków w przód i nawet jego wrogowie darzą go respektem. Do tego zabija, jest dwulicowy, arogancki i egoistyczny, a jego ego wychodzi daleko poza Biały Dom. A jednak go kochamy.
Minęły już ponad dwa tygodnie od premiery trzeciego sezonu House of Cards, więc prawdopodobnie wielu z Was, tak jak ja, ma te 13 odcinków za sobą. I pewnie – tak jak ja – czekacie z niecierpliwością na dalszą część historii Franka Underwooda. Ale dlaczego? W sumie to kawał z niego sku***syna.
Antybohaterów w telewizji mieliśmy już mnóstwo, ale chyba nigdy w postaci tak bezwzględnego, kłamliwego, egoistycznego i dwulicowego drania. Protagonistów zawsze łączyła jakaś motywacja, która nie pozwalała widzom skreślać ich od samego początku. Walter White z Breaking Bad każdy swój grzech uzasadnia dobrem rodziny, w Dexter bohater zabija tylko i wyłącznie szumowiny, którym udało się uciec przed wymiarem sprawiedliwości. Vic Mackey z serialu "The Shield" gra nieczysto, naraża innych na niebezpieczeństwo i śmierć, ale pozostaje przy tym najskuteczniejszym stróżem prawa w Los Angeles, a jego problemy rodzinne za każdym razem odkrywają w nim ludzką, uczuciową stronę. Nie mówiąc już o Tonym Soprano, którego życie jest tak stresujące, że nie sposób mu współczuć. Czy w takim towarzystwie moglibyśmy umieścić także Franka Underwooda? Skądże! Frank ma pieniądze i piękną żonę, cieszy się szacunkiem wśród elit, a na dodatek ma twarz i głos Kevina Spaceya. Jego jedyne problemy to przerośnięte ego i zawiść tak wielka, że aż dziw, iż Frank nie zszedł na zawał lub nowotwór w wieku 40 lat.
Coś jednak powoduje, że trzymamy się naszego bohatera, i to bynajmniej nie dlatego, że interesuje nas, z jak wysoka spadnie, tylko dlatego, że mu kibicujemy. Tak jak Dexterowi, Vicowi, Walterowi (do pewnego momentu) i Tony’emu. Większych problemów na starcie Underwood nie ma, szlachetność jego motywów to oksymoron, a odcienie szarości praktycznie ani razu nie wchodzą w jaśniejsze barwy. Frank zabija, kłamie, zwodzi, wykorzystuje. W Underwoodzie nie ma nic, za co moglibyśmy go pokochać. A jednak kochamy. Czyżbyśmy przejawiali objawy syndromu sztokholmskiego?
[image-browser playlist="673004" suggest=""]
Jak wiadomo, zjawisko to polega na tym, że ofiara zaczyna związywać się emocjonalnie z oprawcą, przez co okazuje mu współczucie oraz pomoc. Bardzo łatwo postawić głównego bohatera w roli oprawcy – zabił własnoręcznie dwie osoby, odpowiada za śmierć jeszcze większej liczby; sieje terror i strach wśród podwładnych, w pewnym momencie także w swoim małżeństwie. Znacznie trudniej zrobić z widza ofiarę – to on przecież decyduje, że będzie ten serial oglądać, ba – produkcja ta jest teoretycznie tym, co widzowie chcą oglądać: zderzeniem wielu wytycznych analizowanych przez szefów Netfliksa, by dać widzom produkt doskonały. Albo więc sami siebie postawiliśmy w roli ofiary, albo trzeba szukać innego tropu.
Codzienne godzinne przebywanie z Frankiem może spowodować, że będziemy trzymać kciuki za naszego (anty)bohatera. Niby od samego początku robi rzeczy niemoralne, ale z drugiej strony to on sam pokazuje nam kulisy działania Białego Domu. „Witajcie w Waszyngtonie” – mówi Frank w pierwszym odcinku, tłumacząc nam, jak wygląda polityka. To taki dobry wujek, który powie nam prawdę, gdy reszta będzie ją trzymać w ukryciu. Odzywa się do nas, tłumaczy wszystkie zawiłości polityki – doskonały z niego przewodnik. Oczywiście w rzeczywistości Frank jest ostatnią osobą, której można ufać, ale znając tylko jego punkt widzenia, nie możemy zanegować w żaden sposób słuszności jego postępowania. Jesteśmy niewolnikami jego terroru. W pierwszym odcinku drugiego sezonu udaje, że nas nie ma, a gdy już nas zauważa, sam stwierdza, że pewnie mieliśmy nadzieję, że o nas zapomniał. Ale Francis musi mieć swoją widownię, kogoś, kto go popiera mimo wszystko. Jest tak pewny swojej pozycji, że pozwala sobie na jeszcze jedną krótką wiadomość do widzów pod koniec tego słynnego monologu – brzmi ona „fuck you”.
[video-browser playlist="672997" suggest=""]
Zawsze jednak możemy wyłączyć odcinek i nigdy nie wracać do serialu; mogliśmy to zrobić już na samym początku znajomości z Francisem. A jednak tego nie zrobiliśmy. Sami zgodziliśmy się być ofiarą Underwooda. Może więc wcale nią nie jesteśmy? Postanowiłem zadać szybkie pytanie studentowi psychologii – dlaczego kochamy Franka? „Człowiek jest wyposażony w neurony lustrzane w korze przedczołowej, które pozwalają nam uczyć się poprzez obserwację tak, jakbyśmy sami wykonywali te czynności. Dlatego też obserwowanie tego, co Francis robi, może nam dawać przyjemność tak samo, jakbyśmy my to wykonywali bez narażania się na konsekwencje” – brzmi odpowiedź. Całkiem sensowna, prawda?
Wyrafinowanie i myślenie kilka kroków naprzód z pewnością imponuje. Frank jest bezwzględny, pewny siebie, niezwykle inteligentny i przebiegły – któż nie chciałby być taki jak on? Mordowanie i kłamanie to tylko kolejne etapy wspinania się po szczeblach kariery – to, co Underwood chce osiągnąć, to nieograniczona władza. Nad każdym i nad wszystkim. Ponadto każdy jego moralnie dwuznaczny czyn jest tłumaczony, by widz zdał sobie sprawę z motywacji głównego bohatera. Jesteśmy zresztą jedynymi szafarzami Francisa – jako jedyni go wysłuchujemy i siłą rzeczy udzielamy mu rozgrzeszenia, bo inaczej nie moglibyśmy na niego patrzeć.
Trzeci sezon jest niesamowicie interesującym przykładem tego, jak wygląda nasza relacja z Underwoodem. Dla mnie to zdecydowanie najwyższa półka, w porównaniu z zaledwie dobrymi dwoma pierwszymi seriami. Dla niektórych sprawa wygląda jednak inaczej:
Pierwsze dwa sezony to mistrzostwo. Bezpardonowa walka o władzę w wykonaniu Franka Underwooda, człowieka, zdolnego do wszystkiego (własnoręcznie zabił przynajmniej dwie osoby). Zwłaszcza sezon 2 do 10/10 gdzie Frank wydrapuje sobie szczyt na najważniejsze stanowisko w USA… i ta groza kiedy wali pięścią w stół w ostatnich sekundach… każdy zadawał sobie pytanie, co ten szaleniec zrobi?
Bo Frank Underwood w S3 to zupełnie inny człowiek…
Sam zamordował dwie osoby (…), dla politycznej kariery zniszczył lub pomógł zniszczyć rzesze ludzi, ale już strata kilku żołnierzy go boli, wzrusza go jakiś no-name Arab z urwanymi nogami, a nad starym sędzią się lituje (…). Tymczasem sama Claire, która w S1 i S2 gardziła każdym przejawem słabości… w S3 odstawia taką manianę jak przypadkowy polski polityk. Gej-samobójca ją tak wzruszył. Żałosne. Claire z poprzednich sezonów byłaby zażenowana tą z ostatniego.
To słowa jednego z naszych użytkowników (Red Redowski), który dobrze pokazuje, na czym opiera się fenomen House of Cards – główny bohater musi być zły i okrutny, bo gdy zaczyna przejawiać „ludzkie” uczucia, staje się postacią mało atrakcyjną. Współczucie jest czymś żałosnym, a brak krwi na rękach Franka jest oznaką zaniżonego poziomu. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że wszystko, co Claire i Francis robią, to wynik ich egoistycznych pobudek. Pierwsza dama chce wyciągnąć homoseksualistę z rosyjskiego więzienia, by odnieść sukces dyplomatyczny – jej wybuch na konferencji to nie przejaw ogromnej traumy (choć z pewnością miało to wpływ – w końcu nie zawsze człowiek budzi się i widzi, że osoba w tym samym pokoju popełniła samobójstwo), a szpila wbita rosyjskiej dyplomacji. To także osobista kwestia – Claire naturalnie nienawidzi Petrova. Z kolei problem Franka z atakami dronowymi to zagranie czysto PR-owe. Podobnie jak projekt America Works – jasne, wiele milionów Amerykanów dostanie pracę, ale chodzi o to, by to był sukces Underwooda. A co da ten sukces? Oczywiście reelekcję.
[video-browser playlist="673001" suggest=""]
Problem polega na tym, że w trzecim sezonie nasi bohaterowie częściej przegrywają niż odnoszą sukcesy. Nic dziwnego, przecież stawka jest większa, a polityka najczęściej międzynarodowa – w grę wchodzi o wiele więcej czynników niż dwa telefony do znajomych, pieniądze w kopercie czy obietnica stołka w Kongresie.
Poza tym twórcy umiejętnie wyważają nasz zachwyt nad polityką Underwooda, pozwalając mu na rzeczy równie okrutne jak kłamstwa i morderstwa. Oddawanie moczu na grób ojca, splunięcie w oblicze Chrystusa i rozbicie jego figury w kościele czy ostatecznie znieważenie żony - jego partnerki w zbrodni - to rzeczy, które uderzają z równą mocą co poprzednie „popisy” Francisa. Underwood w żaden sposób nie jest mniejszym diabłem niż sezon, dwa sezony temu. To nadal zimnokrwisty drań, który zrobi wszystko dla swoich korzyści. Nie zabija, nie eliminuje bezpośrednio swoich oponentów, a ponadto usposabia cechy idealnego władcy – oferuje pracę każdemu, jest niezwykle charyzmatyczny i nie daje sobie dmuchać w kaszę, jeśli chodzi o relacje z Rosją. To taki Robespierre – zdobył władzę siłą, prowadzi zdecydowaną politykę wewnętrzną i zewnętrzną, rozprawia się bezwzględnie ze swoimi politycznymi przeciwnikami. Francuski przywódca jednak stracił głowę (dosłownie), gdy pojawiły się pierwsze oznaki kryzysu. Miecz Damoklesa prawdopodobnie wisi także nad Francisem.
Czytaj również: Jeff Beal i „House of Cards” na Festiwalu Muzyki Filmowej
To jest kolejna kwestia do przemyślenia – czy życzymy głównemu bohaterowi pasma sukcesów? A może bardziej interesuje nas, jak poradzi sobie Frank w największym kryzysie? Z pewnością trzeci sezon był przede wszystkim ciągłym chwytaniem się brzytwy i chwilowym wynurzaniem się na powierzchnię. Aktualnie, pod koniec 3 sezonu, Frank jest na rozdrożu – zwycięża w stanie Iowa, ale traci swoją największą sojuszniczkę. To nie tylko porażka zawodowa, ale także emocjonalna. W kolejnej odsłonie zobaczymy więc najtrudniejszą batalię, jaką będzie toczyć główny bohater. Czy po wydarzeniach z trzeciego sezonu dalej będziemy stawać murem za Frankiem? A może jednak interesuje nas to, z jak wysoka Francis spadnie? Bo spaść musi - trudno znaleźć inne zakończenie House of Cards. Podobnie było z Breaking Bad czy The Shield – bohaterowie bez względu na to, jak szlachetne pobudki nimi kierowały, zawsze ponosili porażkę. Miecz Damoklesa wisi. Ciekawe, czy wtedy powiemy „zasłużył sobie na to”, wyłączymy telewizor i ruszymy dalej ze swoim życiem... Gdy ten przyjemny koszmar wreszcie się skończy.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat