W głowie się nie mieści #1: O tym, czy Oscary są zbyt białe
W cyklu W głowie się nie mieści chciałbym dzielić się z Wami moimi przemyśleniami o najgłośniejszych i najpopularniejszych tematach w popkulturze, co tydzień będę więc zapraszać Was do dyskusji. Na początek proponuję najgorętszy aktualnie temat - czy Oscary rzeczywiście są zbyt białe?
W cyklu W głowie się nie mieści chciałbym dzielić się z Wami moimi przemyśleniami o najgłośniejszych i najpopularniejszych tematach w popkulturze, co tydzień będę więc zapraszać Was do dyskusji. Na początek proponuję najgorętszy aktualnie temat - czy Oscary rzeczywiście są zbyt białe?
Tło bojkotu już znamy – 14 stycznia 2016 roku ogłoszono nazwiska nominowanych, którzy będą mieli szansę na zdobycie statuetki Złotego Rycerza podczas 88. gali rozdania Oscarów. Wśród 20 nominowanych aktorów nie znalazł się ani jeden przedstawiciel mniejszości rasowej – nie tylko czarnej, ale również żółtej czy latynoskiej, którą także wyróżnia się na tle białej, anglosaskiej społeczności Stanów Zjednoczonych. W przestrzeni internetowej pojawił się znów (powstały przed rokiem) hashtag #OscarsSoWhite, zwracający uwagę na ignorowanie przedstawicieli innych ras w amerykańskiej kinematografii oraz tzw. „wybielanie Oscarów”.
Mnóstwo głosów, nie tylko internautów, podniosło się po wspomnianym wydarzeniu. Oczywiście największa uwaga skierowana jest na sam Hollywood i ich przedstawicieli, którzy zaskakująco chętnie wypowiadają się na ten temat. Jedną z pierwszych osób, która go podchwyciła, jest Jada Pinkett Smith, czyli żona Willa Smitha, nienominowanego zresztą za jego rolę w filmie Concussion. Do bojkotu ceremonii dołączył także, co nie powinno dziwić, Spike Lee, który w zeszłym roku otrzymał z rąk Akademii honorowego Oscara. Za nimi głos sprzeciwu wobec wybielania nagród Akademii podnieśli m.in. Lupita Nyong’o, Michael Moore, Mark Ruffalo i George Clooney. Wszyscy jednogłośnie stwierdzają, że Hollywood ma problem z różnorodnością.
Wśród osób, których zabrakło na liście nominowanych, znajduje się Michael B. Jordan, Idris Elba i Will Smith. Mówi się o braku nominacji dla Creed (oraz jego reżysera, Ryana Coolgera) i Straight Outta Compton. Pytanie tylko, czy osoby te i dzieła rzeczywiście zasłużyły na nominacje. Nie rozpatrujemy tutaj braku talentu, lecz konkurencję, a wyróżnieni aktorzy to m.in. Fassbender, DiCaprio i Redmayne – każdy z nich na życiówce. Wyobraźmy sobie pominięcie któregoś z nich na rzecz właśnie Smitha czy Jordana. Powstałby niemały skandal, jednak z pewnością nie tak duży – trudno oskarżać mniejszość o zdominowanie ceremonii, a mówienie o „poprawności politycznej” to prawdziwy samobój, strzał w stopę. Bo czym jest dziś ta poprawność? Głosowaniem za czy przeciw czarnym?
A dlaczego tak mało nominacji dostał Steve Jobs? Gdzie Daniel Pemberton ze swoją znakomitą ścieżką dźwiękową? Gdzie ulubieniec Hollywoodu, Aaron Sorkin? Gdzie nominacja za najlepszy film? Niestety zawsze znajdą się poszkodowani, a tym razem złożyło się na to, że żaden z czarnoskórych wyróżniony nie został. Tak samo było rok temu. Przypadek? Najwyraźniej.
The Economist postanowił sprawdzić, jak rzeczywiście jest z tym wybielaniem Oscarów. Dziennikarze spisali listę nominowanych aktorów oraz tych, którzy statuetkę zdobyli w ciągu ostatnich 16 lat, i podzielili ją według przynależności rasowej. Gotowy wynik nałożyli na faktyczny podział demograficzny USA, by sprawdzić, czy Oscary odzwierciedlają dywersyfikację kraju. Afroamerykanie stanowią 12,6% amerykańskiej społeczności. Według statystyk w 10% zajmują oni listę nominowanych aktorów, zaś w 15% są oni zdobywcami statuetek. Wynika więc z tego, że czarnoskórzy nagradzani są częściej, niż nam się wydawało. Znacznie gorzej wygląda sytuacja z innymi mniejszościami - azjatyckimi i latynoskimi. Jedynie 3% przedstawicieli tej drugiej grupy otrzymało nominacje do Oscara (a stanowią 16% społeczeństwa); o Azjatach nie ma nawet co wspominać.
Statystyki te przedstawiam nie tylko po to, by pokazać, że nierówność rasowa jest tutaj z pewnością wyolbrzymioną frazą, ale także chcąc zaznaczyć, że konflikt z jednej strony odciąga nas od ważniejszych kwestii, z drugiej zaś próbuje na nowo podsycić dyskusje o przedstawieniach różnych mniejszości w kinie. Mówimy cały czas o aktorach, ale spójrzmy na reżyserię – popularni czarni twórcy to ludzie, którzy musieli w łaski Hollywoodu się dopiero wkupić: Spike Lee, Ava DuVernay, Ryan Coogler to dzieci kina niezależnego, które słusznie walczą o swój afroamerykański, hagiograficzny wręcz mit w kinie mainstreamowym. Steve McQueen, szturmem zdobywający Amerykę, stworzył 12 Years a Slave nie ze względu na swój kolor skóry, lecz na historię, która go zaciekawiła. Popularność zdobywa także F. Gary Gray, lecz na tym zamyka się aktualny skład czarnoskórych reżyserów, którzy mają jakiekolwiek znaczenie. Kobiecych reżyserek i scenarzystek jest jeszcze mniej, pomimo tego że cały czas piszą i tworzą. Nawet w Polsce sytuacja wygląda lepiej – spójrzmy na tegoroczny festiwal w Gdyni, który zdominowały kobiety. Szumowska, Smoczyńska, Dębska – to trzy zwycięskie nazwiska festiwalu.
Problem nie tkwi więc w samej Akademii, lecz w reprezentacji mniejszości w kinie i szansach na ich pokazywanie. Co z tego, że średnio każdy film na ponad 10% czarnych bohaterów, skoro żadna z istotnych ról w ostatnich kilku latach nie należała do czarnoskórych lub była ona właśnie zdefiniowana jej kolorem – Jordan we Fruitvale Station zagrał Afroamerykanina zastrzelonego w metrze, Ejiofor niewolnika, Elba dowódcę afrykańskiej bojówki. Na palcach jednej ręki można wymienić istotnych czarnych aktorów, którzy zagrali rolę „dla każdego” – wśród nich są Will Smith, Denzel Washington i Forest Whitaker. Ten pierwszy zresztą zaznaczył niedawno, że dwukrotnie przegrał walkę o Oscara właśnie z pozostałą dwójką, więc problem jego zdaniem nie leży po stronie Akademii. Nie zmienia to jednak faktu, że czarni cały czas walczyć muszą o takie przedstawienie, które nie będzie portretować ich w sposób stereotypowy. Nawet tak oczywiste rozwiązanie jak zatrudnienie czarnych aktorów do Gods of Egypt okazało się przeszkodą nie do pokonania, a kontrowersje związane z obsadzeniem Johna Boyegi w Gwiezdnych wojnach są równocześnie szokujące, żenujące i po prostu smutne. Minęło 100 lat od założycielskiego filmu amerykańskiej kinematografii, czyli Narodzin narodu, w którym Afroamerykanie grani są przez białych aktorów, minęło 50 lat, odkąd Sidney Poitier zdobył Oscara dla najlepszego aktora, a w tym wypadku wydaje się, jakby nic nie uległo zmianie.
Widać więc spore rozbieżności w aktualnym konflikcie – problem zarazem jest i go nie ma. Afera porusza istotne kwestie, ale nie skupia się na tym, co najistotniejsze. Zmusiło to jednak Akademię do zmian – bardzo poważnych i bardzo istotnych. Odtąd tylko aktywni filmowcy, nominowani do Oscara lub właściciele statuetki będą mieli prawo głosu. Ci, którzy nie wpisują się w powyższe zasady, udadzą się na emeryturę. Co dzięki temu zyskamy? Młodszą, bardziej doświadczoną i zróżnicowaną Akademię – tą, która obejrzy Straight Outta Compton i Creeda, która nie będzie nominować Williamsa i Newmana, „bo oni zawsze są”. Co ważne jednak, nie można oczekiwać od „nowej” Akademii częstszego głosowania na czarnych. Być może filmowcy, projektując kolejne skrojone pod Oscary dzieła, sprawią, by ci o innym kolorze skóry niż biały mieli możliwość w ogóle pokazania się – nie w filmie o niewoli, nie w filmie o getcie, nie w filmie o afrykańskich buntach, lecz w filmie o Amerykańskim Śnie, zarezerwowanym do tej pory tylko i wyłącznie dla WASP-ów.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat