fot. Aurora Films
ADAM SIENNICA: Zadam ci pytanie, jakie słyszał każdy dzieciak wychowujący się w Gdyni w latach 90. Za kim jesteś? Arką czy Bałtykiem?
PAWEŁ PODOLSKI: [śmiech] Jestem za Arką! Pamiętam, jak wszędzie były te napisy. Pierwszą część życia spędziłem w Gdyni, potem wyprowadziliśmy się do Wejherowa, a potem znów tutaj wróciłem. To był taki nasz lokalny folklor.
Nawiązuję do tego, ponieważ gdy wątek Arki Gdynia pojawił się na ekranie, to nie tylko było przezabawne, ale też dla mnie bardzo niespodziewane.
Tak, szukaliśmy czegoś, co mogłoby widza zaskoczyć z jednej strony, a z drugiej – jakiegoś tematu tej przemowy, który byłby powszechnie zrozumiały. Przynajmniej wśród Polaków, ale myślę, że też szerzej, wśród widzów. To jest jednak uniwersalne – każdy ma swoją drużynę, a nawet jeśli nie, to pochodzi z miejsca, które taką drużynę ma.
Do tego momentu Życie dla początkujących jest na poważnie, a tu nagle wybijasz to napięcie i wszystko zmienia ton.
Tak, pisząc tę scenę, oczywiście szukaliśmy jakiegoś przełamania, bo cały film nieustannie stara się łapać równowagę między tym, co smutne, a tym, co śmieszne. Zastanawiałem się wtedy, co takiego cennego Czarek ma, co może komuś dać. Jeśli chodzi o dobra materialne – zapewne niewiele. Ale wydało mi się, że jeśli coś taki chłopak ma, to właśnie lojalność i miłość do drużyny. I tym pewnie będzie się dzielił.
Bardzo cenię w twoim filmie to, że w końcu w polskim kinie możemy pogadać o wampirach!
Cieszę się. Wampirów faktycznie jest w naszym kinie bardzo mało. Mam nadzieję, że będzie ich więcej, bo to wdzięczny punkt wyjścia do rozmowy o sensie i istocie życia.
To są tematy, których często się boimy, bo wydają się banalne. Ale są banalne właśnie dlatego, że są prawdziwe – dotyczą każdego z nas i prędzej czy później wszyscy będziemy musieli się z nimi zmierzyć. Wampiry wpisane w to odwieczne pytanie „Jak żyć?” wydały nam się trochę przewrotne, trochę zabawne, ale przede wszystkim skuteczne.
Czyli to jest powód, dla którego wybrałeś wampiry, a nie coś innego?
Tak, szukaliśmy takiego potwora, który jest przeklęty, skazany na życie wieczne, ale jednocześnie uniwersalnie rozpoznawalny – nie tylko w Polsce, lecz także na całym świecie. I tak się składa, że to w ogóle ciekawe w kulturze: pewne lęki są uniwersalne. Wszyscy boimy się mniej więcej tych samych potworów. Mają w różnych krajach, a nawet regionach, swoje odmiany, ale zasada działania jest ta sama – istota nocy wychodzi i poluje na ciebie. Więc tak, wybraliśmy wampiry także dlatego, że są trochę romantyczne.
Poza tym w polskim kinie właściwie nie istnieją, co też było dla nas atutem. Przede wszystkim jednak wydają się dramaturgicznie ciekawe, bo jest w nich zakodowana sprzeczność – życie wieczne, na które człowiek zostaje skazany. To jakieś fatalne odwrócenie marzenia wielu i właśnie to nas w nich pociągało.
fot. naEKRANIE.plJak wspomniałeś, są różne wersje krwiopijców. To jaka była twoja pierwsza myśl, jak pokazać polskie wampiry?
Jeden z pierwszych pomysłów był taki, żeby je oswoić – możliwie jak najszybciej. Stąd imiona Monia i Mirek, bo przecież każdy z nas może być potworem. Wampiry zazwyczaj mają piękne, dźwięczne imiona, a zależało mi, żeby już na poziomie języka nadać im swojski charakter. No i dość swobodnie podchodziłem do tego, czym są wampiry.
Wiedziałem, że nie mogą wchodzić w światło, ale tutaj też pozwoliliśmy sobie na pewne zmiany. Ustaliliśmy, że nie mogą wychodzić bezpośrednio na słońce, natomiast cała reszta była zbieraniną pomysłów wynikających z funkcji – z tego, co było potrzebne historii. Chcieliśmy opowiedzieć o odwadze, o tym, żeby się nie bać wybiec w światło, więc wampiry, jako te istoty, które nie mogą tego zrobić, pasowały idealnie.
Musieliśmy więc trochę poszerzyć pole ich działania – mogą wyjść na zewnątrz za dnia, jeśli nie ma słońca albo są czymś osłonięte. Wampiry, o których opowiadamy, wychodzą z klasycznych, dobrze znanych schematów, ale nieznacznie je zmodyfikowaliśmy, by dopasować do naszej historii.
To jest fajne w Życiu dla początkujących, bo wampiry sprawdzają się na ekranie również pod kątem metaforycznym. Gdy jako widzowie zaczynamy dostrzegać te wszystkie detale, pojawia się w tym jeszcze więcej emocji.
To w ogóle ciekawe zagadnienie – jak długo można czuć, ile emocji i życia może się w nas pomieścić. Badanie tego przez pryzmat postaci wampirów było dla mnie bardzo interesującym doświadczeniem, bo wielu tematów w tym filmie nie poruszyliśmy.
Na przykład tej dojmującej nudy, która – jak sobie wyobrażam – prędzej czy później dopada każdego z nas. Miłości, która… ten temat akurat się pojawia, ale przecież też ma swój cykl, swoją krzywą. To była więc próba zajrzenia w istotę człowieczeństwa przez pryzmat potwora.
Podjąłeś naprawdę świetną decyzję, nie mówiąc, ile te wampiry mają lat. Nie ma znaczenia, czy żyją 50 lat, czy 1000. Pozwala to traktować je bardziej jako współczesne i ludzkie postaci. Ten aspekt był dla ciebie ważny?
Tak. Starałem się po prostu nie robić z tego tematu, właśnie po to, żeby te wampiry jawiły się jako współcześni bohaterowie. Bo to faktycznie pewna klątwa wampiryzmu – wampiry to postacie, które niosą ze sobą ogromny bagaż życia.
W przypadku naszych bohaterów to raczej odbicie kondycji współczesnych trzydziestolatków. Ludzi, którzy utknęli i nagle mierzą się z pytaniami, od których może przez lata uciekali – bo nie wypada, bo to banalne, bo głupie. Ale prędzej czy później te rozterki i tak nas dopadną.
Zależało mi, żeby te wampiry znalazły się w realistycznym momencie życia, który wielu z nas zna – albo z przeszłości, albo z własnego doświadczenia tu i teraz.
Sympatyczny urok to coś, co pozostało mi w myślach po seansie. Zwłaszcza przez pryzmat bohaterów i ich perypetii. Rozumiem, że taki był cel?
Tak, staraliśmy się – jak już mówiłem wcześniej – oswajać potwory. A częścią tego oswajania było zastanowienie się, czy mogą być sympatyczne. I na szczęście okazało się, że mogą, bo złe rzeczy spotykają każdego. To nie jest tak, że złe rzeczy przytrafiają się tylko dobrym albo tylko złym ludziom. Przytrafiają się wszystkim. I Monia to trochę wszyscy – najzwyklejsza osoba na świecie. Wycofana, trochę nieśmiała, tylko że jest wampirzycą.
I to właśnie ją odróżnia. Wspólnie ze współscenarzystką Lynn Kucharczyk staramy się zawsze szukać jakiegoś ciepła. To nie jest nasz jedyny projekt – pracujemy razem dalej – ale zawsze szukamy czegoś dobrego w świecie, w człowieku. Bo złe rzeczy bardzo łatwo zauważyć.
Dzisiaj żyjemy w czasach, w których zło jest wszędzie i nie trzeba go szukać. A nam wydaje się, że szukanie dobra i nadziei to zadanie dużo trudniejsze, ale równie potrzebne. Oczywiście, o złych rzeczach trzeba mówić i trzeba z nimi walczyć, ale nie możemy dać się zwariować. Trzeba szukać równowagi i właśnie po to powstał ten film: żeby wlać w serca i umysły widzów odrobinę otuchy.
Jak myślę o polskim kinie festiwalowym na przestrzeni lat, zbyt często są to filmy przygnębiające i przytłaczające widza negatywnymi emocjami. Z twojego filmu wychodzi się z pozytywną energią, nadzieją i optymizmem. A to też ważne – takie filmy z myślą o widzu muszą powstawać.
Widz to najwyższa instancja – wszystko robione jest właściwie dla niego. Staramy się tego widza podnieść na duchu. To oczywiście nie umniejsza innym filmom, bo chodzi po prostu o szukanie równowagi. Tak jak warto szukać jej w życiu, tak warto też szukać jej w kinie, a mówiąc nieco brutalniej – na rynku filmowym.
Każdy z nas ma różne nastroje. Być może w czwartek ten film nie jest nikomu potrzebny, w piątek też nie, ani w weekend. Ale przyjdzie może jakiś gorszy wtorek – i wtedy trzeba się czymś pokrzepić. I wtedy wjeżdżamy my, wcale niekoniecznie na biało. Oczywiście zapraszamy do kin siedem dni w tygodniu, niezależnie od nastroju.
Postać Mirka to z jednej strony cierpiący artysta, a z drugiej – poruszający temat samotności. Dobrze to obrazuje jego wątek w filmie i przemiana. Czemu właśnie został poetą, a nie na przykład malarzem?
Wiedzieliśmy, że w tym filmie potrzebne będzie jakieś przemówienie. W naszej twórczości z Lynn mocno bazujemy na dialogu, więc siłą rzeczy inne dziedziny sztuki odpadły. Zależało nam, żeby Mirek był poetą – kimś, kto potrafi sprawnie posługiwać się słowem. Mówię „sprawnie” trochę w cudzysłowie, bo jego twórczość niekoniecznie musi się wszystkim podobać. To była ta pierwsza warstwa.
Druga dotyczy samotności, o której wspomniałeś. To dziś ogromny problem. Wydaje się, że samotność potrafi zapędzić nas w różne złe miejsca. I najgorsze jest to, że recepta istnieje i jest znana, tylko trudno z niej skorzystać – po prostu pójść i porozmawiać z drugim człowiekiem, znaleźć swoje miejsce w tym dziwnym świecie i się go nie wstydzić.
To, do czego Mirek dociera – że zajmie się tym, czym ostatecznie się zajmuje, pisaniem mów pogrzebowych – nie jest wcale oczywistym wyborem. Ale właśnie to w nim lubimy. Mimo całego ciężaru, który dźwiga, decyduje się to robić. Znajduje mały wycinek świata i po prostu się w nim zadomawia. Mówi: „spróbuję chwilę tu pomieszkać, może będzie lepiej”. Bo może będzie.
Osadzenie historii w domu starców to bardzo ciekawa decyzja. Mamy ludzi, którzy są fizycznie starzy, a wewnątrz pełni życia, a obok nich młode wampiry, które trochę nie wiedzą, jak żyć. Fajny kontrast.
Tak, szukaliśmy takiej przestrzeni, w której różne perspektywy i doświadczenia życiowe mogłyby się spotkać i zderzyć. Dom spokojnej starości okazał się idealnym miejscem – z jednej strony to przestrzeń pełna cierpienia i nostalgii, ale z drugiej wciąż tętniąca chęcią wykorzystania tego, co z życia zostało. No i przede wszystkim z ogromnym doświadczeniem, a może nawet prostą, ale skuteczną mądrością.
Zależało nam, żeby te różne pokolenia zetknąć ze sobą. Dom spokojnej starości stał się więc naturalną areną -– miejscem, które samo w sobie niesie ciężar. Mówiąc brutalnie, to przestrzeń, w której często czeka się na koniec. A nam zależało, żeby właśnie tam znaleźć jakiś początek, coś, co przełamie tę konwencję. I tak właśnie narodził się ten motyw w naszym filmie.
Gdy ludzie myślą o wampirach, od razu nasuwa się horror. Życie dla początkujących to jednak nie do końca horror. Jak byś określił swój film?
Moja mama powiedziała, że to „komror”, czyli komedio-horror – i chyba bym się tego trzymał. Dla mnie to przede wszystkim komediodramat, choć faktycznie film jest hybrydowy, międzygatunkowy. Najbardziej lubię myśleć o nim właśnie jako o komediodramacie, ale jeśli ktoś powie, że to czarna komedia – zgodzę się. Jeśli ktoś powie, że komedio-horror – też się zgodzę.
Myślę, że najlepiej oddaje ducha tego filmu określenie, że to smutny film ze śmiesznymi dialogami w środku. Mam nadzieję, że to z widzami zarezonuje i każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Romansujemy z kinem grozy, ale absolutnie nie jesteśmy rasowym horrorem. I nigdy nie zamierzaliśmy nim być.
Wampiry, poważna tematyka – to na pewno trudne, ale komedia to przecież najtrudniejszy gatunek. Udaje ci się utrzymać balans między nimi. Jak to osiągnąłeś?
Oprócz tego, co w scenariuszu, ogromne znaczenie miała obsada. Aktorzy doskonale zrozumieli ton filmu – potrafili budować emocje, a w odpowiednich momentach je przełamywać. To duża zasługa całego zespołu: nie tylko głównego trio, czyli Bartka, Magdy i Michała, ale też Wojtka Machnickiego i Małgorzaty Rożniatowskiej, którzy stanowili piękne dopełnienie.
Fantastyczne w tym projekcie było to, że aktorzy naprawdę się słuchali, wspierali i wzajemnie uzupełniali. Dla mnie to było niezwykle inspirujące – nie trzeba było „walczyć z materią”. Oni po prostu współpracowali i tworzyli zespół, który naprawdę się zagrzewał i wspierał, mimo trudnych warunków.
Zdjęcia nocne to ogromne wyzwanie – nie tylko dlatego, że człowiek jest zmęczony, ale też dlatego, że fizjologia mówi: „idź spać, nie rób tego teraz”. Puchną oczy, brakuje energii. A mimo to wszyscy dali z siebie wszystko. Więc reasumując – oprócz scenariusza moją tajną bronią byli aktorzy. Trafili mi się naprawdę wspaniali ludzie.