Agenci T.A.R.C.Z.Y.: sezon 3, odcinki 11-15 – recenzja
Witając nas po świątecznej przerwie, Agenci T.A.R.C.Z.Y. wybiegają w bliską przyszłość, w dość klasycznym chwycie pokazując nam przebłysk tego, co ma się wydarzyć. Nie dostajemy wielu szczegółów, jednak chyba najistotniejszy jest fakt, że zapowiada to pewną ciągłość i kierunek w wydarzeniach, które mają nadejść. Nie zdradzają nam, dokąd nas zabierają, ale twórcy w ostatnich sezonach sprawdzili się właśnie jako potrafiący systematycznie budować świat, postacie i następstwo wydarzeń, które wyrastają na bardzo satysfakcjonujące historie.
Witając nas po świątecznej przerwie, Agenci T.A.R.C.Z.Y. wybiegają w bliską przyszłość, w dość klasycznym chwycie pokazując nam przebłysk tego, co ma się wydarzyć. Nie dostajemy wielu szczegółów, jednak chyba najistotniejszy jest fakt, że zapowiada to pewną ciągłość i kierunek w wydarzeniach, które mają nadejść. Nie zdradzają nam, dokąd nas zabierają, ale twórcy w ostatnich sezonach sprawdzili się właśnie jako potrafiący systematycznie budować świat, postacie i następstwo wydarzeń, które wyrastają na bardzo satysfakcjonujące historie.
Ten element zapowiedzi, sam w sobie bardzo nienachalny, jest dodatkowo uzupełniony o pewne wskazówki dotyczące Inhumans, których istnienie jest obecnie bardzo centralną linią całego serialu: moce, które się pojawiają, nie są przypadkowe - są rezultatem pewnego projektu, odpowiedzią na pewną potrzebę. To tworzy potencjalnie całkiem ciekawy aspekt dramatyczny: czy są gotowi odkryć i przyjąć tę celowość?
Odcinek jedenasty to historia kolejnego Inhuman, który zawiązuje sojusz z T.A.R.C.Z.Ą. Coulsona. Historia jest opowiedziana sprawnie, a choć zwrot akcji odwracający role sojuszników i przeciwników nie jest bardzo zaskakujący, to element najistotniejszy - przedstawienie nowej postaci - odbieram bardzo pozytywnie. Elena ma własne przemyślenia na temat swoich nadzwyczajnych zdolności oraz ich celowości i jaka osoba religijna widzi to właśnie w tym kontekście. Nie jest to w żaden sposób fałszywe ani fanatyczne i mnie osobiście się to bardzo podoba, gdyż takich postaci w serialach nie ma wiele. Jest też osobą, która ma z jednej strony potrzebę sprzeciwić się złu, jednak nie pędzi, by porzucić swoje życie i zostać „zawodowo” bohaterem. Ma to sens również z tego względu, że liczba osób w regularnej obsadzie jest duża; widać wysiłek scenarzystów, by każdemu poświęcić choć trochę uwagi i dać mu przestrzeń rozwoju. Wrócimy do tego.
Rolę i miejsce Inhumans w kontekście bardziej politycznym podejmuje odcinek dwunasty. Tutaj muszę przyznać, że cała wizja światowej polityki i tego, w jaki sposób odbywałaby się taka debata, jest troszkę mało przekonująca. Na potrzeby serialu stwierdzenie, iż to małe i tajne sympozjum, może wystarczyć, jednak oglądając ten odcinek, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że debata na takie tematy byłaby znacznie bardziej skomplikowana, a reprezentanci mieliby świadomość, z kim dyskutują, i dramatyczne wejścia osób bez oficjalnej akredytacji nie powinno nikogo przekonać, nawet jeśli Malick jest wiarygodnie charyzmatyczny.
Nie jestem też pewien, co myśleć o kreacji Talbota. Z jednej strony wydaje się troszkę przygłupi i komiczny, z drugiej dość jasno jest zasygnalizowane, że jest to zabieg świadomy. Niemniej, co by nie mówić o realizacji tego aspektu, wątek zostaje posunięty do przodu całkiem skutecznie. O ile debaty polityków to aspekt, na który lepiej lekko przymknąć oko, to napięcia w drużynie, jak rozmowa między Daisy a Bobbi, działają znakomicie - bez melodramy, ale z odpowiednią ilością emocji oraz niezręczności po obu stronach. Suma summarum uznałbym jednak ten odcinek za najsłabszy z pięciu.
Co do trzynastki, to chyba uczciwie będzie się przyznać, że byłem rozdarty, zanim jeszcze zacząłem oglądać. To odcinek, w którym żegnamy dwójkę moich ulubionych bohaterów. Dostają szansę na własny serial i mam sporą nadzieję, że może to być coś naprawdę fajnego. Jednocześnie świadomość, że wchodzą tu w grę czynniki niekoniecznie wynikające z fabuły, sprawiła, że byłem hiperświadomy tego, na ile naturalnie będzie to wkomponowane w istniejącą sytuacje i na ile ich odejście będzie miało sens. Na plus: dostałem moich ulubieńców w dużej ilości.
Ostatecznie faktycznie odebrałem ich odejście jako lekko wymuszone: zawiązanie intrygi i motywy polityczne mają tutaj sens, tylko normalnie bym się spodziewał, że ich przyjaciele z T.A.R.C.Z.Y. zawalczą o nich trochę bardziej. Zadziałałoby to troszkę lepiej w moim odczuciu, gdyby konieczność odcięcia się od agencji została uzupełniona o jakąś konkretniejszą perspektywę tego, co teraz będą robić. Ostatecznie zostali w zasadzie z niczym. Nie sprawdziły się natomiast moje obawy, że zostanie stworzony na potrzeby tego odejścia jakiś niepotrzebny i nienaturalny konflikt z resztą agentów. Rozstali się w atmosferze życzliwości w całkiem klimatycznej scenie pożegnania.
To dobry moment do tego, by wrócić do faktu, jak naładowany po brzegi postaciami był ten serial. Po zniknięciu Bobbi Morse i Lance'a Huntera znalazła się w odcinku czternastym okazja, by poświęcić troszkę więcej czasu osobie im w drużynie najbliższej, a przy okazji chyba najbardziej potrzebującej odrobiny uwagi - Mackowi. Spędza on trochę czasu z bratem, który - jak się okazuje - uważa, że implodowanie budynków rządowych jest świetne. Mamy tutaj budowanie wątków ewidentnie zmierzających do serialowego Civil War: widzimy reakcje zwyczajnych ludzi, widzimy naturalny strach i to, jak jest on wykrzywiany oraz używany przez niecnych ludzi we własnych celach. Wątek obyczajowy i rodzinny w tym wszystkim zaserwował nam też ładunek żalów i pretensji, bez których mogliśmy się obejść, ale finałowa obrona wypadła dobrze (jak generalnie sceny akcji w tym serialu), a Mack miał w końcu okazję zbudować shotgun-axe. W innym wątku Coulson zabiera Lincolna na misję. Ewidentnie trzeba było samego dyrektora, by wykrzesać z tej postaci iskrę życia, bo nawet w końcu pojawia się we mnie cień jakiejś sympatii. Do tej pory jego występy i związek z Daisy nie robiły na mnie żadnego wrażenia - były doskonale nijakie.
Piętnasta odsłona tej serii wykorzystuje możliwości formatu do maksimum: śledzimy dramatyczną historię człowieka, którego dotyk sprawia, że widzimy przyszłość. Motyw zmagania się z możliwością zmiany przeznaczenia czy też godzenia się z jego nieuchronnością jest tu zgrabnie zaadoptowany. Dostajemy tutaj dobrze wyważoną mieszankę rozważań zarówno (pseudo)naukowych, jak i filozoficznych oraz przednią akcje, również w postaci kolejnej przedłużonej sekwencji walki Daisy.
Nie wiem, czego w tym odcinku nie lubić. No, może jest coś: przez wszystkie te odcinki gdzieś w tle przewija się współpraca Malicka z istotą zamieszkującą ciało Warda. Brett Dalton nie przekonywał mnie w żadnej ze swych ról - przyjaciela czy to wroga - a choć obecnie teoretycznie nie jest Wardem i podejmowany jest wysiłek, by zbudować pewną niepokojącą czy wręcz demoniczną obecność, nie bardzo to wychodzi. Mimo że nie potrafię docenić warsztatu aktorskiego, to fabularnie jest intrygujące, jak poważnym zagrożeniem jest, i dobrze wiedzieć, że agenci w końcu zostali ostrzeżeni.
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. serwują nam dobrze opowiedziane historie w bardzo dobrej oprawie technicznej. Efekty specjalne naprawdę cieszą oko, podobnie jak sceny akcji - niejeden film by się takich nie powstydził. Wystawiając oceny, pewnie uśredniłbym je do 8. Odcinki 11 i 15 pewnie zasługują na więcej, a 12 na mniej.
zdjęcie główne: Nerdist
Poznaj recenzenta
Brighty MarcinDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat