American Horror Story: Kult: sezon 7, odcinek 6 i 7 – recenzja
Dwa najnowsze odcinki skupiły się na kobietach, które robią się coraz bardziej podejrzliwe względem mężczyzn. Niczym grupa oporu razem pragną im się przeciwstawić i osiągnąć sukces zbudowany dzięki kobiecej rebelii.
Dwa najnowsze odcinki skupiły się na kobietach, które robią się coraz bardziej podejrzliwe względem mężczyzn. Niczym grupa oporu razem pragną im się przeciwstawić i osiągnąć sukces zbudowany dzięki kobiecej rebelii.
Historia, choć w nieoczywisty sposób, posuwa się naprzód. Kai metodą małych kroków zdobywa coraz większą popularność i uznanie małomiasteczkowego społeczeństwa. Scenariusz bardzo konsekwentnie buduje postać bezwzględnego, młodego mężczyzny, który posługuje się ludźmi jak marionetkami. Dzięki temu postać Petersa okazuje się jedną z najbardziej wpływowych w całym świecie AHS. Cała konwencja podboju świata jest tak nietypowa na tle pozostałych sezonów, że nie sposób odmówić jej oryginalności i rodzącej się u widza ciekawości. To pokazuje, że każdy odcinek pogłębia psychologicznie wszystkie postacie - w tym Kaia - a to potęguje wrażenie ekranowego realizmu. Tak samo dzieje się w dwóch ostatnich epizodach Kultu. Jednak tym razem prym wiodą kobiety, to one stają się pierwszoplanowymi bohaterkami, które w dalszym ciągu mają coś do powiedzenia w American Horror Story.
Wprost genialnym wystąpieniem wykazała się Sally Kefler, która w 6. odcinku przejrzała zamiary Kaia i przeciwstawiła się mu. Takie odsłonięcie karty - przez nowo poznaną bohaterkę - udowodniło, że nawet geniusz czasem popełnia błędy, a jego plany w dalszym ciągu mogą ulec zniszczeniu. Cała ta sytuacja ujawniła słabość Kaia i sprawiła, że stracił grunt pod nogami, stając się bardziej przyziemnym.
6. odcinek przypominał jeden wielki wyścig bohaterów - w jednej scenie na prowadzenie wysuwa się grupa Kaia, w drugiej zaś Ally, stanowiąca jednostkową siłę oporu. Dopiero końcówka ujawnia, że tak naprawdę walka jest nierówna, a Kai jest zawsze o krok dalej. Przypomina to intrygę rodem z thrillera, która wraz z upływającymi minutami drażni widza coraz bardziej. Tutaj odbiorca może opowiedzieć się po jednej ze stron, więc zaangażowanie tym bardziej rośnie. Taki trik ze strony twórców - niedosłownie - zmusza do kontynuowania seansu i co więcej, uruchamia mechanizm przewidywania, co może wydarzyć się w kolejnych odcinkach. Sezon 7., który może nie wydaje się racjonalny, opiera się o rzeczywiste problemy współczesnego społeczeństwa, więc zachowuje logiczny ciąg wydarzeń przyczynowo-skutkowych. To olbrzymi atut Kultu.
Skoro mowa o nierównej walce i grze pozorów, w której Kai jest mistrzem - trzeba przyjrzeć się postaciom kobiet. W całym tym zamieszaniu, jak to słusznie zauważyły wszystkie panie w 7 odcinku, są one jedynie tłem lub marionetkami do brudnych zadań specjalnych. Właśnie ten epizod uważam za niezwykle satysfakcjonujący. Cały ten klimat jednoczenia się i niemal jawnej walki z płcią przeciwną był nie tylko przyjemny, ale także pozwolił na dostrzeżenie sił kobiet, które do tej pory stały gdzieś z boku.
Jako że AHS znane jest z dawania - choćby epizodycznych - ról aktorom z poprzednich sezonów, nie zdziwiło mnie pojawienie się na ekranie Frances Conroy w roli Bebe Babbitt. Mogłoby się wydawać, że po raz kolejny wszystko jest takie, jak się nam wydaje, ale nie - zakończenie 7. odcinka to strzał w policzek dla tych, którzy są przeciwni postaci Kaia. W tym momencie - znowu - czuło się przejmowanie kontroli nad sytuacją przez pozostałych bohaterów, ale młody rewolucjonista nie dał za wygraną. Postać Conroy stanowiła jasny punkt epizodu, jako anioł dawnego ruchu feministycznego, mogła wydawać się idealną twarzą kobiecej rebelii głównych bohaterek. Tymczasem wszystko wróciło do punktu wyjścia. Jednak podejrzewam, że Bebe może być koniem trojańskim w siedlisku nieomylnego Kaia. Skoro jej nienawiść do mężczyzn była dawniej niezmierzenie silna, może tylko udaje przyłączenie do Kultu i pełne oddanie się.
Zastawia mnie jeszcze, kiedy to wszystko odwróci się przeciwko Kaiowi. Intryga jest już idealnie rozrysowana, a pionki rozstawione. Najwyższa pora na potknięcie ze strony inteligentnego guru wybrańców - atmosfera jest już wystarczająco napięta. Myślę, że jeszcze wiele do powiedzenia będzie miała Beverly - to ona wydaje się najsilniejszą postacią kobiecą i nie tylko widzi zagrożenie ze strony Kaia, ale także zakłamanie. Trzeba pamiętać, że nie ma nic gorszego od gniewu zdradzonej kobiety. Niech męska część kultu ma się na baczności, ponieważ Harrison wydaje się być tylko przedsmakiem całej zabawy.
Nawet postać, której do tej pory nie lubiłam - Ally - zaczyna wykazywać się rozsądkiem i działaniem. Ciężko powiedzieć - niestety - jaka będzie jej rola w kolejnych odcinkach, bo w dalszym ciągu nie ma siły przebicia i charyzmy. Pewnym jest, że szykuje się konfrontacja rozdzielnych przez kult żon. W końcu Ivy przyznała szczerą nienawiść względem dawnej ukochanej, a Ally - jak dotąd niezwykle wybuchowa i niestabilna psychicznie - może wreszcie pokazać pazury. Zostaje jeszcze jedna scena, w której Ivy celowo pozostawia żonę w dogodnych warunkach, co może świadczyć o niewymarłej jeszcze miłości obu kobiet.
Wszystkie wydarzenia w dwóch ostatnich odcinkach 7. sezonu sprawiają wrażenie, że Kai nigdy się nie złamie i zdobędzie to, czego chce. Jednak po drodze zyskuje on grono wrogów, których siła rośnie, a znaczenie może ulec znacznej zmianie. Świadomość podwładnych jednostce decyzyjnej kobiet poszerza się, przez co dostrzegają one zarówno manipulację, jak i wyzysk. 8. odcinek powinien kontynuować budowanie ruchu oporu, który robi się coraz ciekawszy. W końcu nastała najwyższa pora na zdemitologizowanie postaci Kaia, który dotąd był zawsze 3 kroki przed wszystkimi - zegar już tyka.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Dominika GołuchowskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat