Anioły wojny - recenzja filmu
Anioły wojny to nowy film mającego 81 lat Martina Cambpella. Czy ten doświadczony twórca, posiadający w dorobku dwa filmy o Jamesie Bondzie, znowu zaskoczył czymś pozytywnym?
Anioły wojny to nowy film mającego 81 lat Martina Cambpella. Czy ten doświadczony twórca, posiadający w dorobku dwa filmy o Jamesie Bondzie, znowu zaskoczył czymś pozytywnym?

Anioły wojny zaczynają się od dość krwawego prologu, którego akcja rozgrywa się w 2021 roku w Afganistanie. Zadziorna marines, Jake (Eva Green), jest przetrzymywana wraz ze swoim oddziałem przez terrorystów z ISIS. Podczas misji ratunkowej ledwo uchodzi z życiem, ale jej przyjaciele nie mają tyle szczęścia i giną z rozkazu Amira (George Iskander). Po trzech latach od tamtych wydarzeń widzimy bohaterkę ciągle pogrążoną w bólu i wściekłości, a jesteśmy informowani o tym dzięki mało subtelnym scenom. W zasadzie wszystko wyjaśnia moment, w którym bohaterka po skończonym sparingu wjeżdża kolanem w głowę rywala. Jest to słaba zachęta dla widza, aby nabrał empatii wobec bohaterki, która niewątpliwie doświadczyła tragedii. W końcu jednak pojawi się jej przyjaciel Travis, pokazując zdjęcie porwanych dziewcząt i prosząc Jake o podjęcie się misji ratunkowej. Początkowo bohaterka nie jest zainteresowana – aż do momentu, gdy dowiaduje się, że za porwaniami stoi Amir, dokładnie ten sam człowiek, który z zimną krwią dokonał egzekucji na jej oddziale.
Już po samym opisie doskonale widać, że Anioły wojny są mniej lub bardziej udaną (mniej) próbą czerpania ze sprawdzonych motywów. Jest porwanie, doświadczenie straty i potrzeba zemsty, a wszystko to stanowi pretekst do sporej liczby strzelanin w nękanym wojną domową Afganistanie. Jedno trzeba przyznać – dzieło Campbella nie jest filmem, który daje poczucie zrealizowanego po taniości lub przypominającego odcinek serialu telewizyjnego. Zdaje się, że wszystko jest na miejscu – efektowna akcja, dobre nazwiska w obsadzie, stary wyjadacz na stołku reżysera. Poniżej pewnej jakości to nie schodzi, przynajmniej jeśli chodzi o walory estetyczne. Problem w tym, że zaserwowany w Aniołach wojny scenariusz jest niezwykle chaotyczny i w żaden sposób nie wykorzystuje znajdujących się w tym filmie bohaterek. Zbudowano je na kilku cechach charakteru, a znamienna jest scena, gdy wymyślają swoje ksywki pochodzące od umiejętności czy specjalizacji. Mamy Nerda, Medyka, Strzelczynię, mamy wreszcie główną bohaterkę, która przypomina tych męskich bohaterów z produkowanych masowo filmów akcji z lat 90., przy których trudno było o większą głębię. Dramat postaci zarysowany jest po łebkach, musi wystarczyć sam prolog, cała reszta nie będzie specjalnie rozwijana, po prostu liczy się dokonanie zemsty, pędząc niczym taran przez kolejnych wrogów.
Warto zaznaczyć, że zespół składa się niemal w całości z kobiet, a zatem, aby nie budzić podejrzeń i wrogości choćby ze względu na płeć, agentki udawać będą wysłanniczki misji humanitarnej. To jeden z wielu pretekstów utkanych w scenariuszu, aby jakkolwiek pchnąć akcję do przodu, nawet kosztem wiarygodności. W zasadzie większość czasu ekranowego wypełniona jest zbędnymi elementami i ganianiem w kółko. Chociaż sam finał potrafi być satysfakcjonujący pod kątem dramaturgii i rozmachu akcji, to jednak wszystko to, co go poprzedza, jest zwyczajnie chaotyczne, narracja jest poplątana i niepotrzebnie skomplikowano to, co proste. To film o odbiciu zakładniczek przez złych ludzi, co ma sprowokować dużo strzelanin i wybuchów. Tyle. Czy zatem drugi akt wymagał nieciekawie eksplorowanych motywów i dokładania warstw do tak prostej historii? Zdecydowanie nie, a dowodzi tego bardzo nierówne tempo, czyli ujmując rzecz najprościej jak się da – jest zwyczajnie nudno przez większość filmu.
Wynika to najpewniej z tego, że Anioły wojny mają duże problemy tonalne. Z jednej strony mamy próbę politycznego komentarza, z drugiej – to zwykły akcyjniak z głupkowatymi tekstami i karykaturalnym złoczyńcą. Amir jest zły do szpiku kości, ale podobnie jak protagonistka, nie ma większej głębi, przez co gdy zabija swoich nieporadnych żołnierzy, nie wywołuje to żadnego zaskoczenia. Wspomniałem, że słabo wykorzystano bohaterki i mając Ruby Rose i Marię Bakalovą w tle, nie zrobiono nic, by ich bohaterki jakkolwiek dało się zapamiętać. W dodatku slapstickowe żarty i często słabe linijki dialogowe średnio współgrają z tym, że jest to film wypełniony sugestywną przemocą. Już od krwawego prologu widzimy sceny tortur, egzekucji i dalej nie jest pod tym względem lżej. W nawiązaniu do tego, co napisałem wyżej – od strony technicznej film ten naprawdę daje radę. Choreografia starć to jedno, ale też efekty praktyczne dają poczucie grozy w związku z prowadzoną intrygą. Czy jednak ten ekranowy rozlew krwi jest jakkolwiek uzasadniony? Pewnie tak, jeśli lubicie takie rzeczy. Jak mawia Quentin Tarantino, przemoc w filmie to po prostu czysta zabawa, ale jest to oczywiście kwestia mocno indywidualna.
Osobiście nie ukrywam, że dobrze oglądało mi się wybuchające samochody i helikoptery. Eva Green mimo słabego scenariusza przyciąga do ekranu, chociaż zdecydowanie więcej dało się wyciągnąć z jej kobiecego oddziału. Jest to mocny średniak, a także kolejny przykład filmu, który chcąc pokazać na poziomie dosłownym i symbolicznym kobiety ratujące kobiety, tworzy agentki na wzór męskich bohaterów z kina akcji lat 90., co jednak w tym konkretnym przypadku odziera całość z większych emocji. Może to powinna być jakaś sugestia dla Martina Cambpella? Nie udawać niczego i po prostu nakręcić na VOD jakiś niedrogi film będący listem miłosnym do dekady kina, w której szło mu najlepiej?
Poznaj recenzenta
Michał Kujawiński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1985, kończy 40 lat
ur. 1958, kończy 67 lat
ur. 1986, kończy 39 lat
ur. 1981, kończy 44 lat

