W 2009 roku James Cameron przeprowadził istotną rewolucję wizualną w kinie. Stworzył dzieło, które w imponujący sposób zaimplementowało technologię 3D. Widzowie na całym świecie zbierali szczęki z podłogi, oglądając wykreowaną przez reżysera planetę Pandorę i zagłębiając się w jej zakamarki. Sama historia może nie była szczególnie oryginalna, ale potrafiła zaangażować i w pewien sposób zauroczyć.
Avatar był wielkim marzeniem Camerona, a w pewnym momencie stał się wręcz jego obsesją. Twórca nie mógł zająć się na dłużej żadnym innym projektem fabularnym. Jeśli jakiś trafiał na jego biurko, odsyłał go do przyjaciół i pilotował z tylnego siedzenia pomiędzy pracami nad kolejnymi częściami swojej „niebieskiej” sagi. Tak stało się chociażby z Alitą: Battle Angel, którą ostatecznie dostał Robert Rodriguez. Reżyser Desperado przyznawał otwarcie, że po każdym dniu zdjęciowym wysyłał materiały do Camerona i otrzymywał szczegółowe informacje zwrotne dotyczące tego, co należałoby poprawić.
Zdjęcia do filmów Avatar: Istota wody oraz Avatar: Ogień i popiół powstawały w tym samym czasie. Czuć, że te dwie produkcje są ze sobą ściśle powiązane, zwłaszcza pod względem fabularnym. To w gruncie rzeczy opowieść o walce patchworkowej rodziny o przetrwanie. Fabuła trzeciej części rozpoczyna się niedługo po zakończeniu poprzedniej. Jake Sully (Sam Worthington) i jego żona Neytiri (Zoe Saldana) wciąż opłakują śmierć jednego ze swoich synów, Neteyama. Wiedzą, że spokój, który zapanował, to jedynie cisza przed burzą. Ludzie, którzy ich zaatakowali, powrócą – i to z jeszcze większą siłą. Trzeba się na to przygotować.
Bohaterowie cały czas są traktowani przez plemię jak obce istoty, a wręcz intruzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. W końcu jeden z ich synów jest człowiekiem. To właśnie troska o Pająka zmusza ich do wyruszenia w drogę. Chłopak potrzebuje nowych baterii do sprzętu umożliwiającego mu oddychanie powietrzem Pandory. Bez niego zginie.
Podczas tej podróży Jake natrafia na nowe plemię Mangkwan, żyjące w spalonej ogniem części Pandory. Jego przywódczyni, Varang, jest bezwzględna i nie bierze jeńców. Jej klan odbiera życie z przerażającą łatwością. Jednocześnie fascynuje ich nowa broń odkryta w rękach Jake’a – karabin. Aby ją zdobyć i opanować, są w stanie zrobić bardzo wiele, nawet zbratać się z pułkownikiem Quaritchem (Stephen Lang).
Avatar: Ogień i Popiół pod względem konstrukcji fabularnej jest bardzo zbliżony do części Avatar: Istota wody. Zwłaszcza ostatni akt sprawia wrażenie, jakby James Cameron powiedział sobie: „zróbmy to samo jeszcze raz, tylko na sterydach”. Rozmach jest ogromny, ale przebieg walk i ich inscenizacje są niemal identyczne. Ponownie oglądamy próbę zabijania wodnych istot w celu pozyskania drogocennego surowca oraz opór mieszkańców planety wobec ludzi, którzy chcą ją zniszczyć. Ogląda się to dobrze, ale z wyraźnym poczuciem déjà vu.
Bardzo ciekawym dodatkiem jest wspomniane plemię Mangkwan, które wygląda, jakby było inspirowane etiopskim ludem Surma, znanym z tego, że jego członkowie niemal nie rozstają się z bronią palną. W filmie Camerona Varang jest mocno zafascynowana śmiercionośnym urządzeniem, które z hukiem ciska metalowymi kulami. Wie, że posiadanie takiej broni uczyni jej klan niezwyciężonym. W przeciwieństwie do innych plemion nie zależy jej na kontakcie z naturą ani na życiu w harmonii, lecz na podbojach, grabieżach i przetrwaniu. Tego nauczyło ją dorastanie na terenach doszczętnie strawionych przez ogień.
Finałowa część trylogii Avatara opowiada o rodzinie, akceptacji, tolerancji oraz życiu w zgodzie z naturą. W zgrabny sposób domyka też większość wątków rozpoczętych w dwóch poprzednich częściach. Dochodzi do ostatecznego – przynajmniej tak się wydaje – starcia Jake’a Sully’ego z obsesyjnie ścigającym go pułkownikiem Quaritchem. Na szczęście w scenariuszu Camerona obie te postacie nie stoją w miejscu. Poprzednie potyczki czegoś ich nauczyły. Jake nie jest tylko maszyną do zabijania, coraz lepiej rozumie planetę, na której żyje i próbuje wychować rodzinę. Podobnie jest z Quaritchem, który w ciele avatara zaczyna coraz mocniej odczuwać Pandorę. Czy tego chce, czy nie, stopniowo zaczyna upodabniać się do Jake’a.
Avatar: Ogień i popiół jest ucztą wizualną. Cameron stworzył ten świat z ogromnym rozmachem i konsekwentnie rozwija go w każdej kolejnej odsłonie. Widać, że przez lata przemyślał każdy jego aspekt. Nie ma tu prostych schematów, każdy region ma swój własny charakter, zwyczaje, wierzenia i bogów. Szkoda tylko, że podobnego wysiłku nie włożył w napisanie fabuły, która okazuje się wtórna. Trzecia część nie proponuje zbyt wiele nowego, a momentami jest kopią poprzedniej, przez co wyraźnie traci. Nawet zapierające dech w piersiach widoki nie są w stanie w pełni tego zrekompensować.
Mimo to polecam nie czekać na premierę VOD i obejrzeć film, w miarę możliwości, na jak największym ekranie. Jeśli istnieje taka opcja, najlepiej w kinie IMAX, bo dopiero wtedy można poczuć, jakie intencje miał Cameron, tworząc ten świat.
Wiem, że reżyser ma w głowie jeszcze dwa kolejne filmy rozgrywające się na Pandorze. Jednak po obejrzeniu całej trylogii nie czuję, by były one potrzebne.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiRedaktor naczelny naEKRANIE.pl. Dziennikarz filmowy. Publikował między innymi w: Wprost, Rzeczpospolita, Przekrój, Machina, Maxim, PSX Extreme. Fan twórczości Terry’ego Pratchetta. W wolnym czasie, którego za dużo nie mam, gram na PS4, czytam komiksy ze stajni Marvela i DC, a jak nadarzy się okazja to gram w piłkę. Można go znaleźć na: