Banshee – 01×03
Ponownie odwiedzamy miasteczko Banshee, by zobaczyć, jak radzi sobie w nim nowy szeryf. Chłopina ma potencjał, ale do tej pory jakoś nie do końca zdołał do siebie przekonać i potrzebował czasu, by się rozkręcić. Jak to mówią, do trzech razy sztuka, więc była to ostatnia szansa na ostateczne zaskarbienie sobie sympatii widzów. Czy mu się to udało?
Ponownie odwiedzamy miasteczko Banshee, by zobaczyć, jak radzi sobie w nim nowy szeryf. Chłopina ma potencjał, ale do tej pory jakoś nie do końca zdołał do siebie przekonać i potrzebował czasu, by się rozkręcić. Jak to mówią, do trzech razy sztuka, więc była to ostatnia szansa na ostateczne zaskarbienie sobie sympatii widzów. Czy mu się to udało?
Nie będę owijał w bawełnę, bo i nie ma to za bardzo sensu. O ile przygody Lucasa polubiłem od pierwszego odcinka, tak mimo wszystko nie miałem pewności, czy nowa propozycja Cinemaxu ma zadatki na bycie produkcją, która na dłużej zapadnie w pamięci widzów. Ciężko było przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie {{Banshee}}, bowiem stosunek świetnej zabawy do zwykłego patrzydła pod piwo wychodził na zero: bardzo dobry pilot i średni drugi odcinek. Kolejny tydzień rozwiewa jednak wszelkie wątpliwości, pokazując, że na chwilę obecną jest to chyba najlepsza premiera sezonu.
Oczywiście należy zapomnieć o tym, że Lucas jest jakimkolwiek specjalistą od sztuk walki. Prawdopodobnie taki był początkowy zamysł twórców, ale później najwyraźniej z niego zrezygnowano, gdyż pomimo najszczerszych chęci nijak nie idzie dostrzec w głównym bohaterze eksperta w tej dziedzinie. Jego atutami są siła, spryt i nieprzewidywalność, które pozwalają mu wyjść cało z niejednej potyczki. Niemniej jednak wcale mi to nie przeszkadza, bo niejednokrotnie pomysłowość, z jaką rozwiązane zostają pojedynki wynagradza nam wszelkie niedostatki warsztatowe. Nie bez powodu zresztą zacząłem od walk, bo to wokół nich kręci się fabuła trzeciego odcinka.
[image-browser playlist="595349" suggest=""]
©2013 Cinemax.
Proctor wchodzi w spółkę z wodzem lokalnego plemienia i pomaga rozkręcić mu nowo powstałe kasyno. W tym celu sprowadza do Banshee znanego zawodnika MMA - Sancheza, na walkę którego mają ściągnąć tłumy, tym samym zapewniając jaskini hazardu odpowiednią promocję. Oczywiście czarnoskóry wojownik zachłyśnięty własną sławą staje się przyczyną problemów, które rozwiązać zamierza nie kto inny, ale właśnie Hood. Ale jak rozwiązać!
Kiedy Hood próbuje aresztować Sancheza, ten nie zamierza dobrowolnie oddać się w ręce policji, tylko prowokuje szeryfa do bijatyki, w której nasz przybrany stróż prawa nie ma zbytnich szans i bardzo szybko zaczyna zbierać kolejne razy. Tutaj jednak wkracza wspomniana pomysłowość twórców i nieprzewidywalność bohatera. Przyznam się, że od pewnego momentu uśmiech nie schodził mi z twarzy. Nie powinno być szczególnym zaskoczeniem, że Sanchez ostatecznie poległ, ale za to w jak mało subtelny sposób, choć i Hood nie wyszedł z tej walki bez szwanku i aby ustać na własnych nogach potrzebował pomocy osób trzecich. Byłem pozytywnie zaskoczony, że nie próbowano za wszelką cenę robić z głównego bohatera niezniszczalnego zabijaki, zamiast tego po skończonym pojedynku zobaczyliśmy osobę, która wyglądała, jakby po niej czołg przejechał. O wiele łatwiej jest sympatyzować z postacią i przejmować się jej losami, kiedy wiemy, że jest śmiertelna i już jeden dobrze wytrenowany przeciwnik może stanowić dla niej zagrożenie.
Na dobrą sprawę ciężko jest wskazać w tym odcinku jakiekolwiek wady, dosłownie wszystko świetnie ze sobą współgra. Końcowa scena rozmowy Hooda z Proctorem to drobny majstersztyk, podobnie jak spotkanie przy grillu u rodziny Carrie. Nie brakowało też fajnych tekstów, które z powodzeniem można cytować. Przyczepić mógłbym się jedynie do relacji między niektórymi bohaterami, to dopiero trzeci odcinek, a już dowiadujemy się o więzach krwi, które pojawiają się tam, gdzie byśmy się ich najmniej spodziewali. Oby tylko z tym nie przesadzono, bo choć serialowi daleko do realizmu, to jednak nadmiar takich motywów może go nieco pogrążyć.
[image-browser playlist="595350" suggest=""]
©2013 Cinemax.
Wspomnieć muszę o osobie kamerdynera (czy kim on tam jest) Proctora, który intrygował już od pierwszego odcinka. Zresztą nie bez powodu, w końcu zasugerowano nam, że nie jest to bezbronny okularnik, który zna się jedynie na księgowości i przynoszeniu swojemu panu kapci. Jak zapewne większość z was podejrzewała, ten pan posiada jeszcze inne, bardziej śmiercionośne umiejętności. Co prawda na razie musieliśmy się zadowolić lizaniem lizaka przez szybę, w końcu był to raczej taki zwiastun mający uświadomić nam, do czego zdolny jest ten jegomość, ale swoje zadanie spełnił i możemy mieć pewność, że w przyszłych odcinkach ta postać zdrowo pozamiata. Jakby nie patrzeć, Proctor sam w sobie nie stanowi dla Hooda większego zagrożenia, więc to zapewne jego pomagier będzie uprzykrzał życie Lucasowi.
Nie mam wątpliwości, że "Meet the New Boss" to jak na razie najlepszy odcinek Banshee. Masa świetnych scen, chwytliwych dialogów, emocji i humoru. Ten ostatni zresztą jest tym, za co kocham ten serial. Przewija się w tle, jest nienachalny i subtelnie przemycony, ale wprawia w niezwykle dobry nastrój i wywołuje banana na twarzy. Formuła serialu chyba wreszcie się wyklarowała i ja ją łykam. Choć chwilami czuć naleciałości procedurala, to nieszczególnie to przeszkadza, bo każda sprawa odcinka ładnie łączy się z głównymi wątkami i dopełnia opowieści, która zwyczajnie wciąga. Nie mogę się już doczekać kolejnego epizodu, tym bardziej po cliffhangerze, jaki nam w tym tygodniu zaserwowano. Mam również nadzieję, że tak wysoki poziom zostanie utrzymany już do samego końca.
Ocena: 8.5/10
Poznaj recenzenta
Marcin KargulDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat