Battleship: Bitwa o Ziemię #1
Nowy film Petera Berga jest podsumowaniem ostatniego ćwierćwiecza historii amerykańskich superprodukcji. W "Battleship: Bitwa o Ziemię" ze skrupulatnością klasztornego archiwisty skompilowano wszystko, co widzieliśmy do tej pory.
Nowy film Petera Berga jest podsumowaniem ostatniego ćwierćwiecza historii amerykańskich superprodukcji. W "Battleship: Bitwa o Ziemię" ze skrupulatnością klasztornego archiwisty skompilowano wszystko, co widzieliśmy do tej pory.
Naukowcy odkrywają przez przypadek planetę podobną do Ziemi, potencjalną ojczyznę organizmów zaawansowanych bardziej niż plankton. Grzecznie jest się przywitać, więc ludzkość wysyła pozdrowienia i czeka na odpowiedź nie spodziewając się, że przyjaciele z kosmosu pofatygują się do nas osobiście. Tym razem klasyczny statek kosmiczny przybiera formę okrętu i, zaskakująco, zamiast w Waszyngtonie czy Nowym Jorku, woduje na Pacyfiku - rękawicę jednak podejmą już tradycyjnie Stany Zjednoczone.
[image-browser playlist="603259" suggest=""]©2012 Universal Pictures
Tymczasem Alex Hopper beztroskim podejściem do życia doprowadza swojego brata do ostateczności – ten wysyła go do armii, która przecież wychowuje najlepiej. Kariera w marynarce doprowadza go w końcu do spotkania z obcymi i daje szansę na trafienie do dziś już niezbyt ekskluzywnego grona Amerykanów, którym udało się ocalić świat.
Wypada, aby film będący adaptacją gry polegającej na zatapianiu statków miał słuszny budżet (w tym wypadku 200 mln dolarów), którego większość pochłoną efekty specjalne. Aby stanąć na wysokości zadania zatrudniono Pabla Helmana oraz Grady'ego Cofera, dla których komputerowa obróbka inwazji z kosmosu to nie pierwszyzna – ich pracę mogliśmy podziwiać w "Wojnie Światów" i "Star Treku". Wspomógł ich zdobywca Oskara - Burt Dalton ("Ciekawy przypadek Benjamina Buttona"). Trzeba przyznać, że na stworzone przez nich wybuchy i tonące statki patrzy się całkiem przyjemnie, aczkolwiek bez wbijania paznokci w fotel, bo przecież każdy już widział "Titanika".
[image-browser playlist="603260" suggest=""]©2012 Universal Pictures
Nasi goście z przestrzeni kosmicznej raczej nie mają szans na zostanie nowymi bohaterami naszych koszmarów. Może dlatego, że zaprezentowali się w kostiumach żywcem zdartych z Boby Fetta, a może zadecydował o tym fakt, że tak naprawdę wcale nie chcieli nas zabijać. Dzieląc obiekty na "cacy" i "be" uprzejmie nie atakowali do póki człowiek był grzeczny i nie sięgał po wyrzutnię rakiet, siedemdziesięcioletni pancernik czy inne niebezpieczne narzędzia. Oprócz tego honorowo odbijali swoich z rąk amerykańskiej armii i dało się im wybić zęby. Naprawdę trudno nienawidzić kogoś takiego. Za to bohaterowie o ziemskim korzeniach zarysowani są tak powierzchownie, że naprawdę ciężko się do nich przywiązać. Rozwój postaci głównego bohatera ograniczył się do tego, że na początku daje nam się poznać jako centrum wątków komediowych, a po treningu w armii zapewnia stałe dostawy patetycznych sentencji godnych żołnierza z poczuciem obowiązku.
To, czego wszyscy byliśmy ciekawi to Rihanna na srebrnym ekranie . Dostała jej się rola twardej baby strzelającej seriami z karabinu maszynowego, którą, owszem, była, ale mocno w domyśle. Więcej na temat jej postaci mówił jej mundur oraz rekwizyty wszelkiego rodzaju i kalibru niż sama gra aktorska. Jest za to szansa, że "Mahalo, motherfu..." (z hawajskiego: "Dziękuję, terefere") z jej słodkich ust będzie nowym „Hasta la Vista, Baby” dla dzisiejszych nastolatków.
[image-browser playlist="603261" suggest=""]©2012 Universal Pictures
Jak wiadomo, gospodarce kraju dobrze robi nakręcenie od czasu do czasu nowego "Armageddonu". Zatem w "Battleship: Bitwie o Ziemię" odnajdziemy motyw ja kontra wściekły ojciec mojej dziewczyny. Mamy także bohatera o zabawnym akcencie (japoński kapitan Nagata grany przez Tadanobu Asano) z kraju, który kiedyś wyrządził Ameryce wiele złego, ale w obliczu globalnej katastrofy trzeba zapomnieć o dawnych zatargach. Mamy w końcu ujęcia walącego się miasta usytuowanego gdzieś w południowo – wschodniej Azji (w tej roli Hongkong) oraz serię ujęć z serwisów informacyjnych we wszystkich językach świata, na które ludzie reagują szeroko otwartymi oczami.
Tak naprawdę brakło tylko trzech rzeczy. Po pierwsze, ujęć płonących stolic europejskich – zostało tylko wspomniane, że "zaatakowana została Anglia, Francja, a nawet Iowa" (NAWET Iowa!), co wprowadza zupełnie nową jakość w tym gatunku filmowym. Drugim rewolucyjnym posunięciem był pomysł, aby Prezydenta Stanów Zjednoczonych zagrał prezydent Stanów Zjednoczonych (Barack Obama). Niestety, nie wygłosił kolejnej krzepiącej mowy godnej pokojowej nagrody Nobla, ale Akademia na pewno doceni go przy tegorocznym rozdaniu Oscarów.
Brakło również Bruce'a Willisa oraz płaczącej Liv Tayler głaszczącej jego twarz wyświetloną na gigantycznym ekranie w siedzibie NASA. Innymi słowy – brakło jakichkolwiek głębszych emocji. Można ten film obejrzeć, ale nie da się go przeżyć.
Poznaj recenzenta
Wiola MyszkowskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat