Brzydcy - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 13 września 2024Ten dziwny moment, w którym nie mieliście pojęcia, że Wasza ukochana książka z młodości zostaje zekranizowana przez Netflix.
Ten dziwny moment, w którym nie mieliście pojęcia, że Wasza ukochana książka z młodości zostaje zekranizowana przez Netflix.
Na początku każdej recenzji zawsze warto zaznaczyć, z jakim nastawieniem zaczyna się seans, ponieważ oczekiwania mogą drastycznie wpłynąć to, jak odbieramy daną produkcję. Przykładowo, jeśli włączysz Borderlands z myślą, że pośmiejesz się z kiepskiego filmu, to jest duża szansa, że będziesz bawić się lepiej niż osoba, która kupiła bilet do kina z myślą, że idzie na arcydzieło.
Właśnie dlatego na początku, jeszcze zanim przejdę do omówienia filmu, muszę wspomnieć o tym, że przeczytałam trzy części serii Brzydcy od Scotta Westerfelda, gdy byłam młodsza. Pominęłam tylko Nieważkich, którzy nie byli wtedy dostępni w mojej lokalnej bibliotece. I choć od bardzo dawna nie odświeżyłam sobie tego tytułu, więc są ze mną jedynie mgliste wspomnienia nastolatki, to wciąż w przeciwieństwie do wielu nowych widzów znam tę sagę na tyle dobrze, że od początku dysponuję potrzebnym kontekstem. A będzie to kluczowe w dalszej części recenzji.
Ważne jest także, że byłam dużą fanką Brzydkich. Choć nie jestem w stanie Wam powiedzieć, czy ta seria spodobałaby mi się równie mocno, gdybym przeczytała ją teraz, jako dorosła kobieta, to na pewno wywarła ogromne wrażenie na nastolatce, którą byłam. Do tego stopnia, że znacząco wpłynęła na całe moje postrzeganie świata i do dzisiaj wiele znaczy dla mnie fakt, że David kochał swój duży „brzydki” nos, ponieważ identyczny miał jego ojciec. Gdy główna bohaterka, przesiąknięta propagandą Ślicznych, widziała w tym ułomność, on postrzegał to jako odbicie ukochanej osoby i swoich przodków, co jest niezwykle poetyckie. Gdyby go stracił, w pewnym sensie odłączyłby się od swojej historii.
Oczywiście, podobne przemyślenia można teraz znaleźć w wielu tekstach kultury. Chociażby piosenka Mrs. Potato Head od Melanie Martinez mówi o tym, jakie to smutne, gdy małe dziewczynki dorastają i zaczynają przypominać swoje matki tylko po to, by nauczyć się nienawidzić swojego odbicia. Dla mnie jednak pierwszym tak dobitnym spotkaniem z tym przekazem byli właśnie Brzydcy – od obsesji Tally na punkcie operacji po zdanie sobie przez nią sprawy, że może pokochać i być pokochaną bez niej. Dzięki tej lekturze zamiast szukać na swojej twarzy niedoskonałości, zaczęłam doszukiwać się cech moich bliskich. Choć minęło wiele lat, od kiedy ostatnim razem przeczytałam książkę, niektóre jej fragmenty wciąż są bardzo wyraźne w mojej pamięci. Oprócz nosa Davida jest to chemiczne spaghetti, które Tally jadła codziennie podczas podróży, a smakowało pysznie tylko pierwszego dnia – później nie mogła już na nie patrzeć – po fakt, że w trakcie operacji wydłużano albo piłowano kości, by wszyscy byli tacy sami nawet pod względem wzrostu.
Dlatego uczciwie muszę przyznać, że nie byłam całkiem obiektywna podczas seansu – jednocześnie zbyt surowa, ponieważ wiem, jak wielki potencjał drzemie w tej historii, a zarazem zbyt łagodna, ponieważ wciąż czuję do niej nostalgię i nie mogę powstrzymać uśmiechu, gdy widzę rozrabiające Tally i Shay. Nie mogłam też powstrzymać się od tego, by czasem porównywać ze sobą film i książkę, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że to dwa osobne byty. Miejcie więc to na uwadze, czytając dalszą część mojej recenzji.
Film Brzydcy opowiada historię Tally, która tak jak wszyscy nastolatkowie w tym dystopijnym świecie, spędza całą młodość, czekając na wymarzoną operację plastyczną. Na ekranie widzimy, jak wiele czasu poświęca na bawienie się swoim avatarem, który przedstawia to, jak może wyglądać po zabiegu. Co jakiś czas przychodzi także na skany ciała, które mają wykryć wszelkie nowe niedoskonałości do skorygowania. Jeden z jej przyjaciół już kilka miesięcy wcześniej wyjechał do miasta Ślicznych, a ona nie może doczekać się, by do niego dołączyć. W międzyczasie zaprzyjaźnia się jednak z Shay, która pragnie innego życia. I gdy przyjaciółka ucieka, Tally podąża za nią.
I muszę przyznać, że mam sporo problemów z tym filmem. I wiele z nich sprowadza się do tego, jak przedstawiono Tally. Widzicie, w adaptacji Netflixa zrobiono z niej typową heroskę, która pragnie ratować świat. W książce była o wiele bardziej egoistyczna i przede wszystkim pragnęła stać się Śliczną. Szukała niedoskonałości do poprawy nie tylko u samej siebie, ale także u bliskich, jakby to było tak naturalne jak oddychanie. Było to ważne dla fabuły, ponieważ w ten sposób mogliśmy poznać sposób myślenia przeciętnego nastolatka w uniwersum Brzydkich. Poza tym było to istotne w kontekście dwóch najważniejszych relacji w jej życiu: z Shay i Davidem. To właśnie poznanie tego drugiego w dużej mierze zmieniło jej sposób myślenia.
Mam jednak wrażenie, że twórcom filmu przede wszystkim zależało na tym, by widzowie mogli z nią sympatyzować, co spłyciło nie tylko jej charakter, ale także bohaterów wokół niej. Brakowało mi większego kontrastu pomiędzy nimi. W momencie, w którym poglądy Davida przestają być przeciwieństwem wszystkiego, w co głęboko wierzy Tally, zanika jakaś istotna część ich relacji. Pomiędzy nimi powinny być najciekawsze, najbardziej błyskotliwe i zażarte dialogi, tymczasem ich interakcje ogląda się z równym zaangażowaniem, co reklamę nowego leku na trawienie. Zrobienie z niej typowej heroski znacznie także ograniczyło jakąkolwiek przestrzeń na rozwój. Jasne, dostajemy jakieś okruchy, że Tally nie lubi zmarszczek, chciałaby mieć złote oczy po mamie i nie może doczekać się przemiany, ale brakowało w tym jakiegoś zażarcia i desperacji, dzięki którym ta metamorfoza rzeczywiście mogłaby zrobić wrażenie na widzu.
Ta zmieniona tudzież mocno okrojona osobowość Tally jest jak drzewko, z którego kolejne problemy wyrastają jak gałązki. Tak jak wspomniałam, trudno przejmować się drogą bohaterki i jej relacjami w momencie, gdy są tak płytkie. Wszystkie momenty, które w książce rozdzierały serce, oglądało się, nie przerywając ciumkania popcornu. Jedynym elementem, w który rzeczywiście udało się tchnąć odrobinę życia, jest relacja Tally i Shay. Może dlatego, że i sama Brianne Tju błyszczała na tle reszty obsady. Co nie zmienia faktu, że brakowało mi jakichkolwiek większych emocji. Historia, która powinna wzruszać i skłaniać do myślenia, wyparowuje z głowy od razu po seansie.
Mam także mieszane uczucia, jeśli chodzi o przekazanie morału. Widzicie, odkąd film zadebiutował na Netflixie, widzę na przykład skargi, że aktorzy są za ładni, by grać Brzydkich. Sęk w tym, że nie ma to najmniejszego sensu, ponieważ tej nazwy nie należy interpretować dosłownie. Brzydcy to normalni ludzie, ba – to nawet niesamowicie piękni ludzie! Problem w tym, że w tym świecie stworzono sztuczny i nieosiągalny bez operacji plastycznej kanon piękna. W książce jest nawet moment, w którym Tally ogląda stare zdjęcia i jest w szoku, że osoby publiczne, takie jak politycy, modele czy aktorzy, są Brzydcy. Ci ludzie od najmłodszych lat są trenowani do tego, by wykrywać najmniejsze niedoskonałości, a także karmieni obrazami osób, które zostały całkowicie przemodelowane na żywe lalki. Brzydcy to sztuczny wytwór, mający na celu kontrolować przede wszystkim młode umysły, żeby po osiągnięciu odpowiedniego wieku z uśmiechem na ustach zdecydowały się na operację. Jeśli myślicie, że to nierealistyczne, poczytajcie o historii maszynek do golenia i tak skutecznej reklamie, że do dziś kobiety nie poddające się depilacji są postrzegane jako dziwne, nieatrakcyjne i niehigieniczne.
Zaczęłam się więc zastanawiać, czy ludzie komentujący takie rzeczy po prostu nie obejrzeli filmu? Opierali się jedynie na tytule i zdjęciach promocyjnych? Ale potem przypomniałam sobie o tym, o czym celowo wspomniałam na samym początku: ja od początku dysponowałam kontekstem. Jednak czy ta puenta byłaby dla mnie równie zrozumiała, gdybym nie czytała książek? Nie jestem tego tego taka pewna. Mam wrażenie, że Brzydcy to dziwny przypadek filmu, który cierpi na za wiele i za mało ekspozycji jednocześnie. Czasem Tally wciela się w rolę narratorki i wyjaśnia widzom – niczym rodzic tłumaczący dziecku, czemu nie można jeść ziemi – na jakich zasadach działa jej świat. Nie jest to ani kreatywne, ani ciekawe. A czasem nawet zupełnie niepotrzebne, bo można by to zamiast tego pokazać, skoro mówimy językiem filmu. Z drugiej strony, twórcom tak bardzo zależało na tym, by zrobić wierną adaptację, że przechodzimy przez kolejne etapy podróży Tally tak, jakbyśmy odhaczali kolejne punkty z listy. Przez to zabrakło miejsca na istotne detale, dzięki którym ten świat mógłby dostać jakichkolwiek kolorów. Może gdyby skupiono się na jednej myśli przewodniej – na przykład położono nacisk na obsesji i przemianie Tally albo jej relacji z Davidem – to byłoby to rzeczywiście o czymś. Bo teraz mam wrażenie, że twórcy próbując przedstawić wszystko, nie pokazali nic.
Dobra, mamy za sobą grzechy główne. Czy było zatem coś, co mi się podobało? Wbrew pozorom – tak. Tak jak wspomniałam, plusem była relacja Tally i Shay. Choć film cierpiał na bolesny brak klimatu i własnej tożsamości, to sceny z nimi zdołały wykrzesać ze mnie uśmiech i ciepłe uczucia. Poza tym, tak jak wspomniałam wcześniej, bardzo podobała mi się energia Brianne Tju. Jestem także wybitnie prostym człowiekiem, więc sceny z lataniem na desce sprawiły mi ogromną przyjemność. Czuję, że gdybym była młodsza, to widząc je na ekranie, oszalałabym z radości i zazdrościła bohaterkom. Główna antagonistka także była interesująca.
Poza tym, choć to pewnie kontrowersyjne stwierdzenie, całkiem przypadła mi do gustu strona wizualna. Domyślam się, że twórcy nie mieli blockbusterowego budżetu, a i tak całkiem nieźle udało im się przedstawić ten dystopijny świat. Nie jestem także zła, że filmowi Śliczni wyglądają tak, jakby ktoś nałożył im na twarz filtr z TikToka. Wiele osób narzeka na ten efekt, ale prawda jest taka, że niezwykle trudno byłoby inaczej pokazać przemianę, jaką przechodzą bohaterowie. Makijaż to byłoby za mało, a zmiana aktorów mogłaby z kolei być zbyt drastyczna i nie odpowiadałaby przekazowi, że w istocie nikt nie jest brzydki. A filtr jest w jakiś sposób bardzo współczesny, ponieważ w ostatnich latach Internet jest zalewany przerobionymi zdjęciami i filmami. Stały się tak realistyczne, a może tak powszechne, że coraz bardziej się do nich przyzwyczajamy i stają się nową normą. Coraz częściej nawet piękne aktorki i aktorzy są uznawani za „średnich” i wypierani przez zdjęcia z Instagrama. Dlatego podoba mi się rozwiązanie z filtrem, aktualne, a zarazem dające potrzebny tu efekt uncanny valley.
Poza tym mogę sobie łatwo wyobrazić, jak ktoś, nie znający oryginału, po prostu dobrze bawi się na tym filmie. Należy pamiętać, że ta średniość i powtarzalność to coś, co lubią platformy streamingowe, ponieważ celują w jak największą liczbę odbiorców. A bez jakichś większych oczekiwań, pewnie całkiem przyjemnie się to ogląda, ponieważ nie ma tu błędów logicznych, wybitnie frustrujących bohaterów pokroju Emily w Paryżu czy nudy. Dlatego nie będę Wam odradzać seansu – ale nie nastawiałabym się na arcydzieło. Z kolei jeśli nie czytaliście książek, warto dać im szansę. Scott Westerfeld w pewnym sensie zdołał przewidzieć przyszłość, zanim Instagram i TikTok przejęły kontrolę nad standardami piękna.
Poznaj recenzenta
Paulina GuzDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat