Cobra Kai - sezon 5 - recenzja
Data premiery w Polsce: 17 listopada 20245. sezon Cobra Kai nie dorównał fenomenalnej czwartej serii, ale dostarczył sporo humoru, świetnych walk i emocjonujących zwrotów akcji. Stawka jest większa niż zwykle dzięki demonicznemu Terry'emu Silverowi, któremu muszą się przeciwstawić główni bohaterowie. Oceniam spoilerowo nową serię.
5. sezon Cobra Kai nie dorównał fenomenalnej czwartej serii, ale dostarczył sporo humoru, świetnych walk i emocjonujących zwrotów akcji. Stawka jest większa niż zwykle dzięki demonicznemu Terry'emu Silverowi, któremu muszą się przeciwstawić główni bohaterowie. Oceniam spoilerowo nową serię.
Fani czekali zaledwie dziewięć miesięcy na 5. sezon Cobra Kai, aby przekonać się, jak potoczy się historia konfliktu między tytułowym dojo pod dowództwem Terry’ego Silvera a dojo Miyagi-Do i Orli Kieł. Nie dla wszystkich ta rywalizacja zakończyła się podczas turnieju All Valley Karate, a wytchnienia wcale nie dawały wakacje po zakończonym roku szkolnym. Okres letni nie jest nową sytuacją dla serialu, bo już w drugiej serii akcja rozgrywała się w tym czasie. Ponadto nie jest też nowością to, że pierwsza połowa sezonu nie zachwyca. Jak zwykle Cobra Kai musiało się rozkręcić, zamknąć pewne wątki, zbudować podwaliny historii pod drugą część serii, zaogniając konflikty i podnosząc emocje. Na szczęście dynamiczniejsza druga połowa sezonu wynagrodziła cierpliwość.
Cobra Kai chętnie romansuje z gatunkiem opery mydlanej, ale twórcy pilnują, aby nie przekroczyć pewnych granic. Tym razem w pierwszych odcinkach nie powstrzymywali się i pozwolili, aby karate było tylko dodatkiem do melodramatycznych momentów. Podróż do Meksyku po Miguela, kolejne rozstania wśród nastolatków, a także motyw ciąży i ojcostwa zdominowały historię pierwszej części sezonu. To wrażenie potęgowała obecność Seana Kanana, który jest gwiazdą Mody na sukces czy Szpitalu miejskiego, ale w tym uniwersum zasłynął jako finałowy przeciwnik Daniela LaRusso w turnieju w Karate Kid 3 – Mike Barnes. To kolejne wspaniałe cameo w Cobra Kai. Powróciła również Robyn Lively jako Jessica Andrews, która okazała się kuzynką Amandy. Twórcy w prosty sposób przywracają ważne postacie z Karate Kid. Daje to wiele radości i ma znaczenie dla historii.
Choć pierwsza połowa 5. sezonu nie jest porywająca, to nie można odmówić jej tego, że obfitowała w wiele zabawnych momentów sprowokowanych przez Johnny'ego i Chozena. Nie brakowało również bardzo emocjonalnych chwil. Twórcy szybko uporali się z meksykańskim wątkiem, który zakończył się wzruszająco, gdy rozczarowany Miguel został odnaleziony przez senseia Lawrence’a. Nie zabrakło też tematów szkolnego dręczenia, które są motywem przewodnim tego serialu. Mimo że twórcy starają się przekazać, że przemoc nie jest rozwiązaniem, to… niemal zawsze konflikty sprowadzają się do pojedynków na pięści i kopniaki – tak jak w przypadku Miguela i Robby’ego albo przepychanek w barze między Amandą i koleżankami z liceum. Nie zmienia to faktu, że takie wydarzenia dynamizują akcję, podnosząc poziom emocji, dzięki czemu odcinki nie nudzą.
Od połowy 5. sezonu akcja podkręca tempo, a spory stają się bardziej intensywne. Historia przybiera też niezwykle mroczny charakter za sprawą Terry’ego Silvera, który ma imperialistyczne zapędy związane z Cobra Kai. Thomas Ian Griffith błyszczy w roli złoczyńcy, który jest niesamowicie przebiegły. Z większym wyrafinowaniem prowadzi swoje psychologiczne gierki, ale wciąż można dostrzec w jego oczach ten błysk szaleństwa z Karate Kid 3. Dobrze, że obrano właśnie taką drogę dla tej postaci. Po prostu jego metody szkolenia, które polegały na praniu mózgów młodych adeptów sztuk walki, budziły kontrowersje. Thomas Ian Griffith wykreował znakomitego antagonistę, który nie tylko góruje nad wszystkimi wzrostem, ale też dominuje swoją postawą, pewnością siebie i bezwzględnością. To niebezpieczny człowiek, który potrafi zrobić krzywdę, nie przebierając w środkach. Za sprawą Silvera chyba po raz pierwszy w serialu można było poczuć, że walki toczą się na śmierć i życie. To było najbardziej odczuwalne w starciu z Chozenem, bo panowie użyli broni, aby rozstrzygnąć, kto jest lepszy. Była to walka bardzo widowiskowa i krwawa!
Dzięki charyzmatycznemu, ale też demonicznemu Terry’emu Silverowi, wątek Daniela wyszedł na pierwszy plan w tym sezonie. Jego trauma z przeszłości spowodowała obsesję pokonania Cobra Kai, której rezultatem był kryzys w małżeństwie. Ralph Macchio pokazał kawał dobrego aktorstwa. Podobnie jak w Karate Kid 3 bohater nisko upadł, otrzymując lanie od Silvera, aby ostatecznie z pomocą przyjaciół zwyciężyć w finałowym starciu z tym złoczyńcą. Twórcy nie byliby sobą, gdyby nie wykorzystał nauk Terry’ego przeciwko niemu. Zakończył więc walkę słynnym kopniakiem. Nie było w tym nostalgii, ponieważ zaćmiła ją powaga i dramatyzm sytuacji. I bardzo dobrze, ponieważ dzięki temu w satysfakcjonujący sposób zakończyła się ta długa droga, jaką Daniel przeszedł od czasów Karate Kid 3. Nie można było sobie wyobrazić lepszego zwieńczenia jego wątku.
Ponadto sam finałowy odcinek tej serii był bardzo emocjonujący i zapadający w pamięć. Młodzi bohaterowie walczyli z czasem, aby opublikować dowody oczerniające Silvera. Johnny heroicznie walczył z senseiami Terry'ego. Nie wspominając o zabawnym początku z Mikem, który uprowadził limuzyną głównych bohaterów i pomógł w starciu. Nie można też zapomnieć o wątku Kreese’a, który niespodziewanie uciekł z więzienia, używając podstępu, co było największym zaskoczeniem tego odcinka, a może nawet sezonu. Twórcy znają się na rzeczy – potrafią budować historię tak, aby kumulacja wydarzeń nastąpiła w finale, który zawsze robi największe wrażenie w całym sezonie.
Trudno powiedzieć, czy Cobra Kai dostanie jeszcze jeden sezon od Netflixa, ale ten bieżący został skonstruowany tak, jakby twórcy bali się kasacji i nie chcieli pozostawić otwartej historii. Przede wszystkim zaczęli błyskawicznie zamykać poszczególne wątki, upraszczając fabułę. Topór wojenny zakopali Miguel i Robby, do czego wystarczyła jedna walka zorganizowana przez Johnny’ego. To samo wydarzyło się przy historii Tory i Sam, które po prostu wyjaśniły sobie nieporozumienia. Nawet Johnny stał się odpowiedzialnym przyszłym ojcem po inspirującej rozmowie ze sprzedawcą z lombardu (fajny powrót Matta Borlenghia). Oczywiście tego rodzaju zmiany w bohaterach to normalna rzecz, ale w tym sezonie nastąpił duży pośpiech pod tym względem. W tej serii był też bardzo odczuwalny problem z dużą liczbą interesujących postaci, ponieważ każda z nich zasługuje na uwagę, ale czas trwania odcinków nie jest z gumy. Odbiło się to na nowej bohaterce – Kim Da-Eun (Alicia Hannah-Kim), która okazała się tylko miłym, kobiecym dodatkiem do historii. Jej potencjał nie został wykorzystany. Również Tory, która pełniła ważną funkcję w poprzednim sezonie, zeszła na drugi plan, co delikatnie rozczarowuje.
Do tego trening młodych karateków został mocno ograniczony. Nawet pomysłowy trening z jajkami nie powalił na kolana. Po prostu jesteśmy w takim momencie historii, że trudno czegoś nowego nauczyć tych utalentowanych nastolatków, więc nieco przybladła filozofia Miyagiego, dotycząca poszukiwania balansu i wewnętrznego spokoju.
Mimo że te fabularne zgrzyty i uproszczenia w tym sezonie są widoczne, to nadrabiano je humorem. Rzadko podczas komedii śmieję się na głos, ale tym razem kilkakrotnie wybuchłam gromkim śmiechem. Dużo dobrego pod tym względem zrobił Chozen, w którego świetnie wcielił się Yuji Okumoto. Stworzył doskonałe duety z Danielem oraz Johnnym. Ponadto przy Lawrensie było najwięcej cringe’owego humoru. Nie zabrakło popkulturowych żartów i nawiązań, np. do Gry o tron czy Top Gun (sen Carmen to mistrzostwo). Kilka zabawnych scen dostarczył Raymond (Paul Walter Hauser), który miał swoje popkulturowo-muzyczne momenty w tej serii, gdy cytował Terminatora.
Piąty sezon Cobra Kai nie rozczarował, ale był mniej wciągający niż poprzedni, bo rywalizacja miała inny wymiar. Mimo wszystko twórcy znaleźli sposób, aby znowu podwyższyć stawkę w tej historii, za co należą im się pochwały. Jedynie można mieć zastrzeżenia, że personalnie dojo Cobra Kai mocno straciło, mając w swoich szeregach tylko Kenny’ego, Devon i Tory, która grała na dwa fronty. Siły nie były do końca wyrównane. Twórcy śmiało grali nostalgią, która jest kluczowa dla tego serialu. Nie zabrało im pomysłów na nowe intrygi. Nawet wątek Kreese’a (Martin Kove), który wydawał się już przemaglowany na wszystkie strony, znalazł swój sposób na zaistnienie, pogłębiając genezę Cobra Kai. Koncepcja więziennej wizji była w porządku, ale CGI przy odmłodzonym Johnnym woła o pomstę do nieba. Choć udało się utrzymać wysoki poziom emocji, to powoli wyczuwa się, że historia wyhamowuje, a pomysły są na wyczerpaniu. Natomiast jak zwykle nie brakowało efektownych walk z ciekawą choreografią. Epicka muzyka dodawała klimatu wydarzeniom.
Piąty sezon Cobra Kai na pewno nie zawiódł oczekiwań. Jak zwykle dostarczył mnóstwo świetnej rozrywki i frajdy. Otrzymaliśmy happy end, który satysfakcjonuje. Jeśli twórcy dostaną zielone światło od Netflixa na jeszcze jedną serię, to wciąż jest tu ciekawa historia do opowiedzenia – związana z mistrzostwami Sekai Taikai. Trzymajmy kciuki, bo przecież Cobra Kai never dies!
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1942, kończy 82 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1974, kończy 50 lat
ur. 1944, kończy 80 lat