

Przez te osiem lat miło było patrzeć, jak rozrasta się całe uniwersum, jak Lemire co rusz dokładał kolejne spin-offy, często bardziej zaskakujące niż to, co dostaliśmy w pierwszoplanowej historii. Efekt tego jest taki, że w finale nie za bardzo nas zaskakuje. Co więcej, jeśli ktoś czytał tylko główną serię, może czuć się nieco zagubiony w wydarzeniach z finałowego tomu (czy rzeczywiście finałowego?). Pojawiają się w nim bowiem różne postacie ze spin-offów, czyli bohaterzy, o których autor ledwie mógł wspomnieć w oryginalnym Czarnym Młocie. Ten zabieg może niektórym czytelnikom zakłócić odbiór. Widać tak musiało być, w tym rozstrzygnięciu każdy bohater jest ważny, każdy musi odegrać swoją rolę w powstrzymaniu Antyboga. Choć wiemy, że koniec końców najważniejsze będą decyzje i działania tytułowej bohaterki komiksu.
Czarny Młot u swych początków był o tyle zaskakujący, że nie pojawiał się w nim właśnie tytułowy bohater – na progu fabuły był już martwy i musiało minąć trochę czasu, by objawiła się jego następczyni. W serii Odrodzenie Lemire dołożył kolejną wersję Czarnego Młota w roli negatywnego bohatera, ale to nie powinno dziwić, skoro w historii zaczęły pojawiać się alternatywne wymiary, a w nich alternatywne odpowiedniki superbohaterów. Pamiętajmy o jednym, u Jeffa Lemire’a nie mamy Multiwersum, tylko Parawersum, bo tak właśnie wygląda jego opowieść - jest nieustanną parafrazą najpopularniejszych motywów z Marvela i DC. Lemire opowiada to własnymi słowami, w stworzonym przez siebie świecie. Daje nam olbrzymi recykling pomysłów, bawi się nimi i pewnie w założeniu próbuje stworzyć coś świeżego. Bo niekoniecznie coś nowego – na to potrzeba by totalnej rewolucji, a Czarny Młot nie jest rewolucją, tylko przyjemnym i bardzo świeżym w odbiorze recyklingiem (nawet jeśli to słowo niekoniecznie kojarzy nam się z czymś świeżym).
Lekturę Odrodzenia wieńczyła ważna decyzja Lucy Weber – podczas gdy superbohaterowie Parawersum szykowali się do bitwy z Antybogiem, superbohaterka zdecydowała, że odpuszcza i zostaje z dziećmi i mężem oraz z dawnymi towarzyszami na Farmie. Rzecz w tym, że pojawienie się w tym świecie jej bliskich oraz Inspektora Insektora wprost z Limbo samo z siebie powoduje różne zawirowania. Na dodatek Lemire wymyślił sobie to tak, że aktualna wersja Farmy jest pełnym odbiciem naszego zwykłego świata ze znaną nam historią. Pojawiający się znikąd przybysze zakłócają to status quo. To był chyba najciekawszy wątek w tej finałowej rozgrywce. Pojawia się tu jeszcze nowa, normalna wersja pułkownika Weirda, który jest w tymże świecie autorem komiksów o Czarnym Młocie. Gdyby scenarzysta poszedł odważniej tą drogą, moglibyśmy dostać rzecz jeszcze głębszą na poziomie metafikcji, ale najwyraźniej Lemire chciał być uczciwy względem założeń stworzonego przez niego świata i ostatecznie wszystko przebiega tu tak, jak w standardowych eventach bądź crossoverach z Marvela lub DC. Chociaż jest pewna różnica, w tym ostatnim akcie dostajemy coś nowego względem oprawy graficznej.
Na pewno można czuć żal, że ostatniej odsłony nie narysował twórca, od którego zaczynaliśmy przygodę z tą serią. Czarny Młot zachwycał w swych pierwszych odsłonach właśnie dzięki charakterystycznym rysunkom Deana Ormstona, rozpiętych gdzieś pomiędzy mainstreamem a undergroundem. Każda stworzona przez niego postać czymś się wyróżniała i była godna zapamiętania. Potem zaś przyszedł czas na różne eksperymenty.
W drugim tomie Odrodzenia głównym rysownikiem był Malachi Ward – jego kreska pasowała szczególnie do coraz mocniej pokręconych przygód różnych wersji tego bohatera. W ostatnim tomie Czarnego Młota Ward w pełni przejął stery, zajął się rysowaniem i tuszowaniem. Po odświeżającym występie Caitlin Zdarsky w roli rysownika trzeciego tomu Odrodzenia jego ujęcie całości świata przedstawionego wzbudza rodzaj dyskomfortu u czytelnika. Te wszystkie postaci, które znamy i lubimy, stały się nagle mniej naturalne, dziwnie ociężałe, jakby przestawały być pełnokrwistymi bohaterami, tylko stawały się ich zniekształconymi (przekształconymi?) odbiciami. Jest więc dziwnie i kto wie, może tak właśnie miało być. Bo niby wszystko się rozstrzygnęło, niby wszystko stało się jasne, ale ta cała nienaturalność sugeruje, że te wydarzenia może nie miały aż takiej wagi, jaką sugeruje autor scenariusza i sami bohaterowie. Może po prostu czeka nas w tym świecie jeszcze coś nowego?
Poznaj recenzenta
Tomasz Miecznikowski
