Przedziwny to film. Im mocniej pragniesz osadzić Do ostatniej kości w konkretnym kluczu konwencyjnym bądź interpretacyjnym, tym częściej zdajesz sobie sprawę, że ta ekranowa opowieść - podobnie jak jej główni bohaterowie - wciąż chce się wymykać jakimkolwiek próbom arbitralnie narzucanego ujarzmiania. Reżyser Luca Guadagnino zastawia na widza jedyną w swoim rodzaju pułapkę, snując na ekranie opowieść z pogranicza jawy i snu, będącą jednocześnie pierwszorzędną lekcją z humanizmu, jak i wymierzonym w nas wszystkich manifestem o zatraceniu przez rodzaj ludzki pierwiastka człowieczeństwa. Z drugiej jednak strony nie pomylą się ci, którzy w produkcji włoskiego artysty odnajdą powidoki nastawionego na łatwy poklask i wzbudzane naprędce emocje romansu, w dodatku utkanego z tanich chwytów, miejscami zamieniających się w uderzenia poniżej pasa. Do ostatniej kości przychodzi więc w ramach kontrowersyjnego mirażu - wszak to historia traktująca o kanibalizmie w aż do bólu dosłownym tego słowa znaczeniu, by wraz z biegiem seansu przepoczwarzać się na naszych oczach w prostą przypowieść o wykluczeniu, rozrywających szarą codzienność i wymykających się spod kontroli pragnieniach i rodzącej się z dala od społecznego zgiełku miłości. Guadagnino nie jest tym razem odkrywczy, właściwie zdarza mu się kopiować własne rozwiązania i konkluzje z genialnych Tamtych dni, tamtych nocy, lecz czułość, z jaką kreśli on swoich bohaterów, bywa ożywcza i magnetyczna. Ocena Do ostatniej kości będzie więc zależeć od Twojej wrażliwości i tego, w jak dużym stopniu pokrywa się ona w danym momencie z wrażliwością samego reżysera. 
fot. Warner Bros./Frenesy Film Company/Per Capita Productions/Vision Distribution
Protagonistką filmu jest Maren (Taylor Russell), nastoletnia dziewczyna, której życie od praktycznie samego początku zostało naznaczone niemożliwą do usunięcia skazą - nieustannym głodem ludzkiego mięsa. Ukazana w fenomenalnie łączącej senny nastrój z terapią szokową sekwencji otwierającej próba zaspokojenia tej potrzeby doprowadza do tego, że opiekujący się nią ojciec zostawia ją na pastwę losu, a jego pożegnalnym prezentem staje się akt urodzenia dziecka i tajemnicza kaseta, która ma pomóc bohaterce w odkryciu prawdy o własnej naturze. Maren postanawia przemierzyć kolejne stany USA, by dotrzeć do matki, o której nie ma już w swoim umyśle żadnych wspomnień. Po drodze spotyka jednak kolejne postacie, które uświadamiają jej, że osób posiadających kanibalistyczne skłonności jest więcej; są to ekscentryczny Sully (Mark Rylance), przerażający drastycznymi wyznaniami Jake (Michael Stuhlbarg) i wreszcie charyzmatyczny Lee (Timothée Chalamet), który również nosi na swoich barkach ciężar traumatycznych wydarzeń z przeszłości. Wspólnota doświadczeń i potrzeb w przypadku Maren i Lee jest na tyle silna, że pomiędzy bohaterami w błyskawicznym tempie powstaje nić porozumienia, przeradzająca się następnie w autentyczne uczucie. Wędrówka zakochanych przez Stany Zjednoczone trwa; choć ma ona w sobie coś z oniryczności tudzież nadnaturalności, gdzieś na fundamentalnym poziomie przebiega pod dyktando pytania: uciec, ale dokąd? Za protagonistami krok w krok podążają bowiem upiory dzieciństwa i nieuchronna potrzeba konfrontacji ze światem "zwykłych" ludzi. Czy pragnienie zjadania ciał da się w ogóle wyplenić? A może to najistotniejszy, ukryty głęboko w podświadomości motor napędowy działań Maren i Lee, który siłą rzeczy skazuje tych dwoje na wieczne potępienie?  To, co niektórzy z widzów wezmą za największą zaletę Do ostatniej kości, filmu zrealizowanego na podstawie powieści Camille DeAngelis pod tym samym tytułem, może być zarazem jego największą wadą: Guadagnino nie stara się nawet maskować faktu, że niekoniecznie interesuje go udzielenie jednoznacznych odpowiedzi na postawione wyżej pytania. W naszkicowanym przez reżysera pejzażu społecznym kanibalizm wydaje się tak cywilizacyjną aberracją, jak i naturalną konsekwencją dziejów; z jednej strony budzi odrazę i gwałtowny sprzeciw, z drugiej z kolei - rozładowany graniczącą z parodią aurą - jawi się jako metafora odrzucenia. Wspomniana wcześniej pułapka artysty to nic innego jak mimowolna chęć kibicowania poczynaniom i uczuciu ludzi zezwierzęconych, którzy systematycznie uczą odbiorcę produkcji, że nawet w ich destrukcyjnych potrzebach, co paradoksalne, może kryć się więcej człowieczeństwa niż w niejednym z nas. Jest coś poruszającego i bezgranicznie szczerego w tym, że Maren i Lee chcą - podobnie jak my wszyscy - tylko i aż odnaleźć własne miejsce w ponurej rzeczywistości, dla której ekranową bazą są Stany Zjednoczone epoki Ronalda Reagana. To świat urzekających, ale zarazem wyjałowionych krajobrazów, Ameryka przedmieść, na których proza życia potrafi przywoływać upiory, a której ton nadają uderzająca samotność, brak empatii dla drugiego człowieka, kłamstwa i śmierć. Spajająca głównych bohaterów potrzeba autentycznej bliskości staje się doskonałym kontrastem dla działań wyzutych z człowieczeństwa ludzi. Maren i Lee to przecież Inni - postacie, które samym swoim istnieniem mogą zrodzić w nas lęk.  Guadagnino chce więc przesunąć granicę społecznych horyzontów widza, by później - niejako w ramach podróży spod znaku "tam i z powrotem" - pokazać, że na poziomie symbolicznym wciąż przeprowadzał operację w samym centrum naszego myślenia o innym człowieku. Problem polega na tym, że reżyser prawdopodobnie nie wie, co w tak naszkicowanym świecie miałoby być odkryciem, ubogacającym finałem wędrówki. Jeśli jakieś konkluzje się tu pojawiają, lokują się one rzut beretem od groteski czy autoparodii, spłaszczając ekranowy przekaz i rodząc w nas poczucie albo niedosytu, albo zawodu. Co więcej, włoski reżyser - bądź co bądź mistrz formy - zdaje się zadowalać faktem uprawiania fabularno-narracyjnej żonglerki konwencjami. Horror, slasher, motywy z produkcji o wampirach, opowieść o dorastaniu, melodramat - Do ostatniej kości momentami ugina się pod ciężarem romansu z wieloma gatunkami jednocześnie, zdecydowanie najlepiej wypadając jako kino drogi traktujące o poszukiwaniu własnej tożsamości. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że w aspekcie wizualnym i dźwiękowym mamy do czynienia z jednym z najlepszych filmów roku. Magnetyczne w swojej posępności zdjęcia amerykańskich przedmieść, bezdroży i rozległych równin do spółki z akustycznymi popisami Atticusa Rossa i Trenta Reznora dają piorunujący efekt; w tak przygnębiającej Ameryce nawet zwykły romans młodych ludzi może przywodzić na myśl rozbłysk supernowej. Dodajmy jeszcze do tego wszystkiego znakomite występy wszystkich członków obsady. Brylują Russell i Chalamet, lecz jestem przekonany, że to koncert Rylance'a na drugim planie może okazać się najmocniej zapadającą w pamięć rolą.  Do ostatniej kości można uznać za kwintesencję ekranowej osobliwości; jak na film próbujący wymykać się jakiejkolwiek perspektywie poznawczej, niepokojąco często potrafi on uwodzić swoją sugestywnością, wlewając się wprost do naszych zmysłów. Zapach jest tu konkretnie opisany - bywa kwaśny "jak kropla octu w zupie", faktura ciała ma starannie podkreślone przeznaczenie, wzrok z kolei błądzi, a to po bezkresnych przestrzeniach, a to zatrzymując się na twarzach kolejnych outsiderów. Jeśli są już zmysły, muszą być także uczucia, te podlane bliskością i tęsknotą, rzucające wyzwanie przytłaczającej samotności. Luca Guadagnino w swoim najnowszym filmie dzieli się z widzami wnikliwym studium inności, osób żyjących z dala od społecznego jądra. W tej wiwisekcji cechuje go wielka wrażliwość i autentyczność - przynajmniej do finałowej sekwencji, w której reżyser ma nam do zaoferowania trącący fałszem morał o miłości zdolnej do największego poświęcenia. Na całe szczęście po seansie zostanie z nami "kość z kości moich, ciało z ciała mego", w tym konkretnym przypadku rozumiane jako podkreślenie wyjątkowości człowieka. Banał? Nawet ten potrafi być piękny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj