Dom grozy: sezon 3, odcinek 7 – recenzja
Po siódmym odcinku trzeciego sezonu Domu grozy ci, którzy martwili się o poziom serialu, mogą odetchnąć z ulgą. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Emocjonalnie, stylowo i klimatycznie - jak za starych, dobrych czasów.
Po siódmym odcinku trzeciego sezonu Domu grozy ci, którzy martwili się o poziom serialu, mogą odetchnąć z ulgą. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Emocjonalnie, stylowo i klimatycznie - jak za starych, dobrych czasów.
Ebb Tide to odcinek pełen emocjonalnych punktów zwrotnych. Weźmy na przykład takiego Johna Clare, znanego niektórym jako potwór Frankensteina. Jego egzystencja to ciągła tułaczka przeplatana pasmem nieszczęść i cierpienia. Teraz w końcu jednoczy się z rodziną ze swojego wcześniejszego życia i wreszcie otrzymuje trochę szczęścia. Scena, w której ta udręczona postać zaznaje ukojenia, ma tak silny ładunek emocjonalny, że niejednemu widzowi udzieli się jej nastrój. John Clare zasłużył na to i wielu z nas nie miałoby nic przeciwko, gdyby w końcu los się do niego uśmiechnął, a jego wątek stałby się trochę bardziej pogodny.
Inny, bardziej złowrogi emocjonalny zwrot akcji przeżywa Lili. Tym razem jej wątek jest ozdobą całego odcinka - nie bez powodu twórcy zdecydowali się rozpocząć Ebb Tide bardzo dramatyczną sceną z jej udziałem. Lili pada ofiarą zdrady Doriana Graya, który po raz kolejny okazuje się śliskim jegomościem, takim, którego nie chcielibyśmy mieć wśród bliskich znajomych. Dlatego też jest on jedną z bardziej ciekawych postaci w całym serialu. Mimo że Lili jest bezwzględna i krwiożercza, to przyświeca jej rewolucyjna idea, którą w pewnych okolicznościach jesteśmy w stanie zrozumieć. Dorian natomiast to nadal fircyk w zalotach, pragnący emocji i uciekający za wszelką cenę przed nudą. W związku z tym, że jest nieśmiertelny, jego cechy są jeszcze bardziej wyraziste. Pewne zachowania sugerują nam, że już dawno porzucił głębsze wartości na rzecz rozwiązłości i okrucieństwa. Te atrybuty w połączeniu z długowiecznością tworzą wyjątkową postać. W Ebb Tide zestawiane są one z idealistycznym podejściem Lili i to właśnie w tym tandemie ona zdobywa sympatię widza.
Niestety nadal nie jestem przekonany do wątku Ethana. Moim zdaniem to jedyna rysa na tym bardzo dobrym odcinku. Zupełnie niewiarygodna wydaje mi się jego relacja z Kaetenayem. Jeszcze niedawno Ethan był gotowy zostawić Indianina na pustyni na pewną śmierć, a teraz zwraca się do niego czule jak kochający syn, zatroskany o los schorowanego ojca. Jest to o tyle zaskakujące, że przecież to on odpowiedzialny jest za wymordowanie rodziny Talbotów, za co zresztą Ethan szczerze go nienawidził. Teraz natomiast panowie zostają kamratami na dobre i złe, a różni ich tylko krótka rozmowa na początku odcinka.
W każdym razie Apacz dołącza do Sir Malcolma i Chandlera. Wracają do Londynu i to w zasadzie jedyne, co pozostało po wątku amerykańskim. Ethan jest tą samą postacią, która pod koniec drugiego sezonu wyruszyła na Dziki Zachód, a Sir Malcolm odgrywał do tej pory marginalną rolę i mogłoby go równie dobrze w ogóle nie być. Cała amerykańska historia nie miała wielkiego wpływu na główną oś fabularną. Była to być może ciekawa przygoda, pełna strzelanin, ucieczek i kontrataków, jednak nie rozwinęła zupełnie postaci, które brały w niej udział. Nie można oprzeć się wrażeniu, że John Logan przypisał każdemu bohaterowi osobisty wątek, aby mieli co robić podczas rozwijania historii Vanessy i jej gry z głównym antagonistą serialu.
Właśnie w Ebb Tide pani Ives wreszcie poznaje prawdziwą tożsamość swojego prześladowcy. To kolejny mocny zwrot emocjonalny, zwłaszcza że w końcówce odcinka akceptuje alter ego doktora Sweeta. Znowu emocje między nimi sięgają zenitu: od groźby śmierci po wyznanie miłości. Czy to tylko gra pozorów, czy Vanessa rzeczywiście zostaje skuszona i przechodzi na stronę swojego prześladowcy? Tymczasem do Londynu przybija Ethan, który wkrótce będzie musiał skonfrontować się z jej wyborem. Jak to się rozwinie, nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Mam tylko nadzieję, że powrót Vanessy na właściwą drogę nie będzie tak prosty i oczywisty jak w poprzednim odcinku u Ethana.
Ważne jest też, że po raz kolejny twórcy poświęcili trochę czasu skrupulatnemu budowaniu mitologii serialu. Nie jest ona oczywiście zbyt skomplikowana – tradycyjnie chodzi o uratowanie świata przed zagładą i ciemnością. Mimo to konstruowanie spójnego świata to wielka zaleta Penny Dreadful. Dzięki temu produkcja staje się wielowarstwowa i pozwala na rozbudowę o kolejne wątki.
Na kilka ciepłych słów zasługuje też kolejna ikoniczna postać z arcydzieła Brama Stokera (twórcy Draculi) - R.M. Renfield, który w wątku Vanessy odgrywa rolę drugoplanową. Mimo że pamiętamy przecież fenomenalną interpretację tego bohatera w wykonaniu Toma Waitsa w Draculi Francisa Ford Coppoli, to należy docenić też Samuela Barnetta, bo tworzy również bardzo charakterystyczną postać, będącą ozdobą każdego odcinka, w którym się pojawia.
Zdecydowanie podobał mi się siódmy odcinek. Miał on ducha poprzednich sezonów, po których stałem się wielkim fanem produkcji Johna Logana. Bez skakania po wątkach, bez błędów logicznych, z zachowaniem szacunku dla konwencji i estetyki. Świetna reżyserska robota. Do tego wszystkiego udało się przyozdobić fabułę takimi smaczkami jak pełzający Renfield czy frywolna impreza kurtyzan w domostwie zirytowanego Doriana Graya. To właśnie takie, wydawać by się mogło, nic nieznaczące motywy zapadają widzom głęboko w pamięć i budują renomę serialu.
Źródło: zdjęcie główne: Showtime
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat