Rozpoczęta około 47. epizodu Dragon Ball Super historia Zamasu i tajemniczego Blacka o wyglądzie Goku miała swoje bardzo dobre momenty. Ciekawa była przede wszystkim geneza postaci i fabularne twisty związane z podróżami w czasie, którymi serial potrafił zaskoczyć, a jednocześnie możliwie sensownie je później wyjaśnić. Intrygowały także boskie dylematy kaioshina Zamasu, które nie były zupełnie pozbawione logiki – nawet więc w porównaniu do ikonicznych przeciwników z wcześniejszych odsłon postać ta prezentowała się nad wyraz korzystnie.
66. odcinek, który przybliża nas do konkluzji Sagi, jest zdecydowanie jednym z najbardziej dynamicznych. Akcja i bijatyki inscenizowane są sprawnie, nawet w obliczu doskwierającego nieustannie braku krwi. Pojawiają się nowe ataki i techniki, ale w oczy rzuca się przede wszystkim nietypowa kolorystyka – ciemne tła i silnie neonowe barwy. W takiej stylistyce dobrze sprawdza się nowoczesna kreska, co razem daje całkiem satysfakcjonującą i przyjemną w odbiorze kombinację.
Fabularnie nie pozostawiono zaś wątpliwości, że Zamasu nieodwracalnie przerodził się już w fanatyka, spaczoną siłę natury o wyglądzie abominacji. Aby odpowiedzieć na jego potęgę, Goku i Vegeta dokonali scalenia i choć potrwało ono tylko kilka minut (co było dobrze uzasadnione), to miło było ponownie zobaczyć panoszącego się Vegetto. Szkoda jednak, że nieodpowiednio zaakcentowano przyrost siły bohatera – tej bowiem na ekranie specjalnie nie dało się odczuć tudzież zdążyć zauważyć.

Dla ekwilibrystycznej feerii błysków i ciosów ciekawy kontrast stanowił w przeciągu wszystkich ostatnich odcinków drugi plan, a więc losy Mai, partyzantów oraz dzieci, które w podziemiu przetrwały wojnę. Tym razem widzieliśmy ich zaledwie przez chwilkę, ale i tak znać było emocjonalną warstwę trudnego położenia, w jakim się znaleźli. Udało się to ukazać także za pomocą dobrze znanego, ale wciąż pięknego chwytu z oddawaniem i kumulowaniem się energii ocalałej populacji.
Ta przydała się w finalnym starciu odcinka, kiedy na arenie walki zjawił się ponownie Trunks. Jego wejście potrafiło wywołać emocje, sprawdzał się ogrywany już wcześniej patetyczny podkład dźwiękowy, świetny był miecz świetlny Ki, a kluczowe było wzmocnienie się mocą Genki Damy. W tych kilku chaotycznych wręcz sekwencjach do przesady wyniesiono nową technikę świetlistego oręża, ale jeśli przeskoczyło się początkową konsternację, to trudno było zaprzeczyć geekowskiej radości płynącej z oglądania.
Zapewne nie są to jeszcze wieńczące akordy Sagi Blacka, ale kto wie? Dragon Ball Super to nie Dragon Ball, ani Doragon bôru Z. To nowa wartość w uniwersum, odcinająca się grubą kreską i często niezgodna z tradycjami i duchem serii, ale w końcu oferująca coś świeżego i pomysłowego – coś co pozwala się naturalnie wciągnąć. To nie jest i już nie będzie ta sama kultowość, ale skoro przy całej owej inności oraz zmianach można się dobrze bawić, to trzeba też umieć je docenić.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Piotr Wosik