foto. materiały prasowe
Czy można jeszcze opowiedzieć coś ciekawego w adaptacjach dzieł Brama Stokera o żywocie Drakuli? Jak najbardziej – w końcu doczekaliśmy się zarówno udanych, jak i zupełnie nietrafionych projektów (Dracula 2000, patrzę na ciebie). Gdzie w tej klasyfikacji uplasuje się Drakula Historia wiecznej miłości? Przyznam, że przed seansem obawiałem się najgorszego, ponieważ twórczość Luca Bessona – autora arcydzieła Leon zawodowiec – od lat kojarzy się raczej z filmami absurdalnie dziwacznymi i zwyczajnie kiepskimi. W swojej wersji Drakuli nie ucieka od obu tych kategorii, na szczęście nie oferuje filmu, który raziłby nas boleśnie niczym słońce skórę wampira.
Ustalmy jednak rzecz najważniejszą: to film o dość specyficznej konstrukcji, z montażem przypominającym teledysk. Otrzymujemy mozaikę rozmaitych scen, które tylko pozornie zmierzają ku spójnej całości – są tu przeskoki czasowe, retrospekcje oraz wycinki z kolejnych dni życia Drakuli, poszukującego zarówno swojej utraconej miłości, jak i zapachu, którego odtworzenie ma pomóc mu ją odnaleźć. Ma to swój urok, choć można też – całkiem zasadnie – odnieść wrażenie, że większość tych scen niewiele wnosi do samej opowieści. Funkcjonują raczej jako punkty do odhaczenia, rozpoznawalne motywy znane zarówno z literackiego pierwowzoru, jak i licznych późniejszych adaptacji. Jest więc charakterystyczna peruka na głowie Drakuli (świetny w tej roli Caleb Landry Jones), wyraźnie przywodząca na myśl tę noszoną przez Gary’ego Oldmana w filmie Coppoli, ale także mniej lub bardziej świadome odniesienia do wersji z Luke’em Evansem.
To, co Besson niewątpliwie próbuje zrobić inaczej w swoim filmie, nie polega nawet na samym skupieniu się na stracie czy próbach odzyskania dawnych uniesień miłosnych, ale na przyjęciu odmiennej perspektywy oraz nadaniu całości większej dawki efekciarstwa, absurdu i rozmachu. Niech dowodem są na to choćby okropnie wyglądające żywe gargulce wykonane w technice CGI, które przywodzą na myśl animację poklatkową stosowaną w horrorach i fantasy przed erą komputerów.
Gdybym założył różowe okulary, mógłbym uznać to za zabieg celowy – próbę nadania filmowi nie tylko widowiskowości, lecz także kiczowatego charakteru. U Bessona bez wątpienia jest więcej swobody, pozostaje jednak pytanie, czy ktokolwiek nad tym wszystkim miał kontrolę. Momentami bowiem dziwaczne sekwencje taneczne czy slapstick obecny w scenach wykorzystania mocy przez Drakulę – a także w wątkach z udziałem wspomnianych gargulców – sprawiają wrażenie przypadkowych lub będących konsekwencją nieuwagi w trakcie realizacji. Na pewno w jakiejś części Luc Besson chciał, aby film ten był bardziej szorstki i mniej elegancki od poprzednich wersji Drakuli, ale strukturalne i scenariuszowe problemy są aż nadto widoczne.
Pewną wskazówką może być obsadzenie Christopha Waltza w roli księdza polującego na wampiry – to kolejna kreacja aktora grana niejako na autopilocie, choć znów można się zastanawiać, czy nie było to zamierzone: być może chodziło o sportretowanie kapłana zmęczonego życiem, ale wciąż obdarzonego ciętą ripostą. Do tego dochodzi wspomniany Caleb Landry Jones, momentami bliski aktorskiego przerysowania – szczególnie w sekwencji prób odebrania sobie życia przez Drakulę, przypominającej niemal scenę z kolejnej części Nagiej broni. Mimo to, wraz ze swoim kreskówkowym akcentem, wypada w tej roli fantastycznie. Mimo kiepskiej charakteryzacji przypominającej piętę słonia, jest to naprawdę przykuwająca wzrok kreacja.
Ostatecznie jest to festiwal niepowiązanych ściśle momentów, które mają jeden cel – pokazać poszukiwania reinkarnacji kobiety, w której zakochał się Drakula przed 400 latami. Pokazanie wieloletniej wędrówki ma swój klimat, dobre tempo, ale naprawdę trudno ocenić, co było celowym zagraniem Bessona, a co wyszło spod kontroli. Jeśli jednak podejdziecie do tego filmu z przymrużeniem oka, to możecie się dobrze bawić. Jest w nim też jakiś pierwiastek namiętności i uczucia, choć to głównie zasługa aktorów z pierwszego i drugiego planu.
Drakula. Historia wiecznej miłości to kolejna luźna adaptacja, która zapewne utonie w odmętach bibliotek VOD. Jeśli jednak ktoś chce zobaczyć wszystko, co związane z Drakulą, albo szuka odrobiny groteski w różnych epokowych klimatach – dlaczego nie? Z pewnością znajdzie się tu okazja do śmiechu, zarówno z pomysłów twórców, jak i z ich nieudolnej realizacji.
Poznaj recenzenta
Michał Kujawiński