Kilka słów na świeżo po polskiej (oraz de facto światowej) premierze najnowszego filmu z serii o młodym czarodzieju. Najpierw jednak kilka zastrzeżeń:
- Mimo, że starałem się ograniczać - recenzja jest dość długa. Za wszelkie błędy przepraszam, lecz pisałem to o późnej porze oraz w sporym afekcie :)
- Jestem fanem serii o Harrym Potterze.
- Jestem antyfanem Davida Yatesa.
To właściwie tyle. Do rzeczy zatem. Tych, którzy nie czytali książek i obawiają się SPOILERÓW, uprasza się o NIE CZYTANIE DALSZEJ CZĘŚCI.
David Yates... Znienawidzona przeze mnie postać Hollywoodu. Dlaczego? Powody są dwa - Harry Potter i Zakon Feniksa oraz Harry Potter i Książę Półkrwi. Te właśnie dwa filmy, które - warto dodać - nadeszły po najlepszych moim zdaniem częściach trzeciej oraz czwartej - skutecznie zraziły mnie do ekranizacji książek o HP. Po wyjściu zarówno z części piątej, jak i szóstej, pozostawał we mnie gorzki niesmak, za który winiłem reżysera. I żyłem nadzieją, że kolejny film będzie lepszy. Przy części siódmej ta nadzieja była tym większa, że film podzielono na dwie części. Po co? No właśnie... To dobre pytanie, bo jak się okazuje, górnolotne obietnice, iż powodem ma być lepsze odwzorowanie książki, okazały się co najwyżej "średniolotnymi".
I tu mój pierwszy, być może największy, zarzut. Zarzut, który u pana Yatesa zdaje się nie starzeć niczym bohaterowie Mody na sukces, a mianowicie kiepskie odwzorowanie książki. To bardzo ciekawa sprawa, bo oczywiście winę za scenariusz ponosi Steve Kloves. Jednak osobiście to nie jego winię, ponieważ pisał on scenariusze do wszystkich części - a zatem również i do pierwszych dwóch, które były dobre, oraz do dwóch kolejnych - w moim odczuciu bardzo dobrych.
Coś podpowiada mi więc, że wizja Yatesa skutecznie broi coś we franczyzie Pottera... Niestety. Pierwsza część Insygniów nie jest pod tym względem inna. Mimo iż miało być inaczej, ważne wątki poobcinano lub pospłaszczano niemiłosiernie - uwydatniając te, bez których można było się obejść, lub zwyczajnie dodając sceny, których w książce nie było. Nie ma to jednak dobrego efektu (vide scena tańca Harry'ego z Hermioną). Zatem po raz kolejny, niestety, film kuleje fabularnie.
Oczywiście, jak to film z serii HP, niejako broni się ów obraz efektami. Jednak choć mamy do czynienia z masą spektakularnych widoków - to, co najważniejsze, a zatem pojedynki - zostało skutecznie przez Yatesa zniszczone już w części piątej i niestety nie zmienia się to w części siódmej. Mało efektowne białe "błyski", brak inkantacji i porywających zaklęć opuszcza wartość efektów specjalnych. Opórcz tego jednak są one bez zarzutu. Sceny z Patronusami czy walka z Horkruksem bardzo miłe dla oka.
Cóż, nie stawiając na fabułę, krzyczeli do nas twórcy, iż część siódma jest o wiele mroczniejsza. To prawda, bowiem bardzo duża część filmu odbywa się w ciemnych lokacjach, przez co czasem trudno, nawet w ciemnej sali kinowej, rozeznać się, co dzieje się na ekranie. Były jednak dobre chwile - jak np. potyczka z Bathildą Bagshot.
Jeśli zaś idzie o aktorów, biję brawa dla Ruperta Grinta oraz Emmy Watson - ta dwójka naprawdę wyrobiła się w swym fachu i w większości naprawdę miło patrzyć na ich grę. Niestety niezmiennie nie przekonał mnie do siebie Daniel Radcliffe. Wciąż ten sam ton głosu, wciąż te same miny, te same ruchy, gestykulacje. I wciąż to za mało. Palma pierwszeństwa jednak należy się bezsprzecznie Ralphowi Fiennesowi za rolę Lorda Voldemorta. Klasa sama w sobie, tej postaci nie można było zagrać lepiej.
Muzyka w filmie podtrzymuje dawny temat i bardzo dobrze, bo bez niego byłoby pewnie o wiele słabiej. A tak jest wystarczająco, momentami lepiej niż poprawnie, aczkolwiek nie doszukiwałbym się w tej sferze arcydzieła.
Jest w filmie natomiast jeden ogromny plus. Konkretnie chodzi o przedstawienie legendy o Insygniach Śmierci - animacja, którą mamy okazję obejrzeć wraz z dobrą narracją stwarzają świetny klimat. Naprawdę miło się to oglądało w takiej właśnie formie.
Postaram się podsumować swoje myśli. Film niestety zawodzi. Mnie, jako fana serii, tym bardziej. Myślę, a wręcz jestem przekonany, że można było to zrobić lepiej, z pomysłem a zarazem pewną lekkością, która dawałaby lepszy efekt. Film ma swoje dobre momenty, jednak ogólne braki w fabule, uproszczenia, brak humoru oraz nieumiejętność oddania książkowej "szybkości akcji" skutecznie obniżają wrażenie. Po raz kolejny David Yates zawodzi oczekiwania. Zabawne jest to, że mimo to, zamiast cieszyć się, że robi to po raz przedostatni, pozostaje smutek, że zbliżamy się do końca tej historii. Teraz niestety pozostaje już nie tylko mieć nadzieję, ale wręcz modlić się o cud, aby pan Yates nie zdołał zepsuć części drugiej. Niestety, po ostatnich trzech filmach, nawet te modły przychodzą mi z trudem.
PS. Nie byłbym sobą, gdybym nie skomentował poziomu napisów w kinach. Nie rozpisując się nad nimi, podam może tylko dwa przykłady - niech one posłużą za komentarz:
1)
"Kingsley, shouldn't you be looking after the Prime Minister?"
jako
"Kingsley, nie powinieneś szukać premiera?"
2)
"They were said to be the original owners of the Hallows."
jako
"Oni byli pierwszymi właścicielami doliny".
Myślę, że to mówi samo za siebie.
OCENA OGÓLNA - 6/10
Źródło: własne
Poznaj recenzenta
Andrzej Rogo┼ŤDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1977, kończy 47 lat