

Film opowiada historię, w której skłócone rodzeństwo – Luke (John Krasinski) i Charlotte (Natalie Portman) – łączy siły, aby znaleźć mityczną fontannę młodości. Finansuje ich tajemniczy milioner Owen Carven, który ma raka i bardzo mało czasu. Zależy mu na szybkim wyzdrowieniu, a mityczna fontanna jest jego ostatnią deską ratunku. Do tego dochodzą egzotyczne lokalizacje, ekipa specjalistów, starożytne zagadki, pościgi i oczywiście źli ludzie, którzy zrobią wszystko, by prawda o fontannie nigdy nie wyszła na jaw. Brzmi znajomo? Bo już to widzieliśmy.
Fontanna młodości jest zwyczajnie zbyt długa i za mało wciągająca, by porwać widza. Sceny, które powinny trzymać w napięciu, ciągną się bez wyraźnego celu, a humor, choć momentami obecny, nie ratuje sytuacji. Dostajemy podróż od miejsca do miejsca, a w każdym powtarzanie tych samych schematów.. Dziwi też obecność dziecka - 11-letniego syna Charlotte, który uczestniczył w tej bardzo niebezpiecznej misji. Jasne, w kinie wszystko jest możliwe, ale tutaj ten wątek wypada kuriozalnie. Mamy pościgi, strzelaniny, bójki, włamania i dziecko w środku tego wszystkiego, jakby to była wycieczka szkolna z bonusem w postaci magicznej wody.
Na szczęście aktorzy robią, co mogą. John Krasinski jako Luke stara się trzymać poziom i wnosi do swojej postaci coś na kształt charyzmy. Pozostali członkowie obsady też się starają, choć materiał, z którym muszą pracować, zdecydowanie im nie pomaga. Widać, że chcą nadać sens czemuś, co w scenariuszu go nie ma. Na plus wypadają również niektóre momenty humorystyczne, a szczególnie relacja Luke'a z jedną z osób, która próbuje ich powstrzymać. Te sceny mają w sobie luz i dystans, którego brakuje w reszcie filmu. Szkoda tylko, że to wyjątki w dwóch godzinach rozwleczonej opowieści.
Fontanna młodości to kino przygodowe, które nie do końca rozumie, co sprawia, że takie filmy działają. Brakuje tu serca, rytmu i poczucia, że to, co oglądamy, naprawdę ma znaczenie. To trochę jak z tą legendarną fontanną – wszyscy o niej słyszeli, wszyscy chcieli ją odnaleźć, ale gdy już tam dotarli, okazało się, że nie było warto. Guy Ritchie chyba myślał, że oldschoolowy font w napisach i stylówki jak z Uncharted zapewnią świetną rozrywkę. Niestety nie wyszło.
Czy warto obejrzeć ten film? Dla ładnych widoków albo dla Johna Krasinskiego i Natalie Portman można się skusić. To miała być luźna przygodówka do obejrzenia na weekend, a wyszła produkcja, którą można sobie włączyć do sprzątania, żeby coś grało w tle.
Poznaj recenzenta
Marta Karcz
