Frequency: sezon 1, odcinek 7 – recenzja
Frequency przenosi uwagę z głównych bohaterów na postacie drugoplanowe. Tym razem odcinek bezkonkurencyjnie należał do Satcha, a wraz z nim zostaliśmy zaproszeni w sentymentalną podróż po zakamarkach zawodu detektywa. Tragicznie nie było, ale szczerze mówiąc, nie tego oczekuje się na tym etapie opowieści o nowojorskim mordercy.
Frequency przenosi uwagę z głównych bohaterów na postacie drugoplanowe. Tym razem odcinek bezkonkurencyjnie należał do Satcha, a wraz z nim zostaliśmy zaproszeni w sentymentalną podróż po zakamarkach zawodu detektywa. Tragicznie nie było, ale szczerze mówiąc, nie tego oczekuje się na tym etapie opowieści o nowojorskim mordercy.
Motywem przewodnim odcinka było pojęcie wyboru i jego konsekwencji. Przewijał się on praktycznie przez wszystkie wątki, nie oszczędzając nawet poszukiwanego Nightingale'a. Wybory przedstawiane były głównie przez pryzmat pracy, dzięki czemu byliśmy świadkami kilku scen przepełnionych na przemian dramatyzmem i romansem, w zależności od tego, którego z bohaterów akurat dana scena dotyczyła. Ze szczególnym upodobaniem próbowano pokazać wypływ, jaki na życie osobiste ma praca detektywa. Każda z postaci: Frank, Raimy czy Satch nie tylko stracili rodzinę przez to, jaki zawód wybrali, ale ich życie osobiste zostało nieodwracalnie naznaczone przez sprawy, nad którymi pracowali.
W efekcie dostaliśmy pseudopouczający kontrast szczęśliwego życia Satcha u progu kariery z rozdzierającą pustką samotnego domu dwadzieścia lat później. Podobnie ma się sytuacja z Raimy, która posiadając podwójne wspomnienia, ostatecznie została sama. Każdą chwilę poświęcała na to, by odnaleźć mordercę i uratować matkę, unikając tym samym osobistych kontaktów społecznych. Frank natomiast boryka się z konsekwencjami swojego uprzedniego życia jako tajnego agenta w narkotykowym półświatku. Są one szczególnie dotkliwe w momencie, kiedy jego była kochanka – Miracella, puka do drzwi jego żony, próbując nawiązać ponowny kontakt z detektywem.
Odłóżmy jednak na bok sentymentalne pogadanki i przejdźmy do fabuły właściwej. Sprawa Nightingale wydawała się tkwić w martwym punkcie, do czasu kiedy Raimy ponownie przekopała się przez stosy dokumentacji od lat gromadzonej w garażu Satcha. Jak to zazwyczaj bywa, udało jej się znaleźć niesprawdzony do tej pory trop, który ostatecznie okazuje się być strzałem w dziesiątkę. W wyniku jej działań nowojorska policja dotarła do miejsca, w którym najprawdopodobniej Nightingale początkowo przetrzymywał swoje ofiary. Przed laty zamordowano kobietę, którą dopiero teraz udało się powiązać z Nightingale'em. Dzięki przesłuchaniu jej brata udało się ustalić, że obóz Hideaway Mountain był miejscem, w którym musieli się poznać morderca ze swoją przyszłą ofiarą. Co więcej, odnalezione po latach, a przede wszystkim nienaruszone ręką ciekawskiego człowieka ślady wskazują, że motywem dokonywanych zbrodni mogą być pobudki religijne. Co prawda nie do końca można było się tego spodziewać, warto jednak dać temu szansę. Powody religijne dodają seriom morderstw swoistego rodzaju głębi czy też mroku. Wskazują również na pewien rodzaj szaleństwa antagonisty, czyniąc go nieprzewidywalnym. O ile te wszystkie domysły Raimy na temat fanatyzmu religijnego są prawdą, rozwiązanie całej zagadki może być o wiele bardziej interesujące, niż pierwotnie zakładano. Zwłaszcza, że w dalszym ciągu szukamy osobistego powiązania pomiędzy Nightingale'em a całą rodziną Sullivanów. Czyżby obrał sobie za cel, aby „zbawić” ich wszystkich? I co ma z tym wspólnego jego upodobanie do pielęgniarek?
Odcinek Break, Break, Break próbuje być przełomowym momentem w całym śledztwie. I może by to zadziałało, gdyby nie fakt, że cała sprawa mordercy została zepchnięta na drugi plan. Postawiono na emocjonalną stronę bohaterów, co nie do końca spełnia oczekiwania. Tym bardziej, że wszystkie postacie wydają się tkwić w miejscu, bez większego charakterologicznego rozwoju. Znamy ich spektrum zachowań, reakcji czy nawet mimikę twarzy. Jaśniejszą stroną wydają się być Julie i małoletnia Raimy, których dynamika na ekranie jest wciąż zaskakująco świeża i przekonująca. Nie do końca wiadomo, czy należy cieszyć się z osiągniętych postępów w samej fabule, czy może raczej machnąć ręką na kierunek, w którym serial zmierza.
Wydane niedawno oświadczenie stacji The CW o tym, że Frequency nie dostało zamówienia na kolejne odcinki i całość sezonu zamknie się w trzynastu epizodach, ogranicza stanowczo pole do popisu pod względem fabuły. Finał został zapowiedziany na 25 stycznia, można zatem spodziewać się nieco mniej przegadanych odcinków i skupienie się na tym co najistotniejsze. Powinno to wyjść na plus, ponieważ niedawne próby rozciągnięcia akcji i utrzymania uwagi na wątkach pobocznych nie tylko wpływały negatywnie na całość serialu, ale również ograniczało znacząco to, co do tej pory było we Frequency najistotniejsze. Chodzi o symultaniczne współistnienie dwóch linii czasowych, przeplatających się wzajemnie i współpracujących ze sobą dla ich własnej korzyści. Rozdzielenie głównych bohaterów i pozostawienie ich wątków samych sobie sprawia, że serial staje się jedynie kolejną, standardową, kryminalną pozycją jesiennej ramówki, niczym nie wyróżniającą się od swoich poprzedników. A szkoda, bo początek sezonu zapowiadał dobrej jakości produkcję.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat