„Gotham”: sezon 1, odcinek 4 – recenzja
Za nami kolejny odcinek Gotham. Kolejna zagadka, kolejne powiększenie świata przedstawionego, kolejne kroki w tworzeniu z tego serialu czegoś więcej niż mało ciekawego procedurala.
Za nami kolejny odcinek Gotham. Kolejna zagadka, kolejne powiększenie świata przedstawionego, kolejne kroki w tworzeniu z tego serialu czegoś więcej niż mało ciekawego procedurala.
Gotham po raz pierwszy uraczyło nas porządnym cliffhangerem. Oto pod koniec 3 odcinka w progu mieszkania Gordonów staje niejaki Oswald Cobblepot, który rzekomo został zabity niedawno przez głównego bohatera. Człowiek śmiertelnie niebezpieczny, dla samego Jamesa wręcz dwukrotnie, bo zagrożone jest życie jego i małżonki oraz pojawia się ryzyko, iż cała tajemnica, że Oswald jednak żyje, wyjdzie na jaw. Niestety w ciągu zaledwie 2 minut cała praca scenarzystów zostaje rozwiązana, ale szybko na horyzoncie pojawia się nowy złoczyńca, więc Gordon (i teoretycznie widzowie) nie ma specjalnie czasu na to, by zajmować się dziwnym gościem, który chodzi jak pingwin. Aczkolwiek co do jednego miał rację – zbliża się wojna.
Być może właśnie tutaj klaruje się główny wątek 1. sezonu, a może i następnych odsłon serialu – konflikt pomiędzy rodzinami Falcone i Maroni nabiera rumieńców, a wszystko to za sprawą Arkham – dzielnicy, która ma zostać poddana kompletnej przebudowie. Oto dwie rodziny walczą o swoje wpływy w miejscu, które wkrótce stanie się areną działań, a przy tym i miejscem odosobnienia największych złoczyńców w historii miasta.
4. odcinek pokazuje, jak wiele paradoksów zawiera w sobie Gotham. To, co rzuciło mi się w oczy, to przede wszystkim okropna sprawa tygodnia. Nie jestem wielkim fanem procedurali, staram się ich unikać, jednak jako batmanowo-popkulturowe dziecko serial Bruno Hellera naturalnie oglądać muszę. Tym razem prawdopodobnie najbardziej powiązana z główną osią 1. sezonu zagadka jest nijaka, a jej rozwiązanie rozgrywa się w sumie w trakcie jednego przesłuchania. Ot, dziesięciominutowy zapychacz odcinka. A przecież przy tym dowiadujemy się więcej i o Arkham, i o konflikcie między dwoma rodzinami, a przy tym klaruje się przed nami widmo wojny, o której mówił głównemu bohaterowi Oswald.
[video-browser playlist="631004" suggest=""]
Tutaj przechodzimy do najciekawszego paradoksu – otóż w serialu, po którym spodziewałem się prędzej nolanowego realizmu niż burtonowej groteski, najbardziej przerysowane i przeszarżowane kreacje są najciekawsze. Twórcy starają się zrobić z Gotham kolejną wielką metropolię osadzoną gdzieś pośrodku naszej rzeczywistości, ze zwyczajnymi bohaterami z krwi i kości. A tu proszę – najciekawsze zagadki to właśnie te nierealistyczne (sprawa z poprzedniego odcinka). Co do postaci, to Gordon jest miałki, Fish Mooney teoretycznie powinna zostać odstrzelona już dawno za swoje próby zdobycia władzy, a Edward Nygma powinien prędzej siedzieć w szpitalu psychiatrycznym niż pracować dla policji. A kto jest wśród tej plejady postaci najciekawszy? Oswald Cobblepot, najbardziej przerysowana i przeszarżowana postać w całym serialu! Przede wszystkim - Robin Taylor jest wyśmienity w tej roli (i chyba scenarzyści mają wobec niego jasny plan). Co do reszty, to nie jestem taki pewien. A jeśli będę musiał oglądać Bruce’a Wayne’a i niańczącego go co odcinek Jima, to znudzi mnie ten bohater, zanim w ogóle zechce mu się przebierać za nietoperza. Na miejscu scenarzystów spokojnie podarowałbym sobie wątek przyszłego Mrocznego Rycerza i wracał do niego co kilka odcinków, tak by przypomnieć, że poza "Rokiem Pierwszym" Gordona mamy do czynienia także origin Batmana.
Kolejny paradoks ujawnia to, że odcinek "Arkham" dzieje się w większej mierze w świetle dnia. I okazuje się, że Gotham - miasto, które z założenia ma być mroczne i przerażające - najlepiej wygląda w dzień. Nie mówiąc już o samym komisariacie policji, który wygląda cudownie z tym zimnym światłem wbijającym się w szeroki korytarz (aż chętnie zobaczyłbym więcej scen w tych wnętrzach, może coś na wzór spacerów jak z Doktora House'a?), to plenerowe sceny nie irytują swoją sztucznością. Wystarczy porównać sobie scenę drugiego zabójstwa w odcinku, która rozgrywa się w nocy, z następującą po nią sceną w tym samym miejscu już o poranku, gdy na miejscu przestępstwa pojawia się duet Gordon-Bullock.
Recepta na sukces jest chyba prosta: mniejsze nastawienie na proceduralność (wiem, że przy 22 odcinkach to dość trudna sprawa, ale wykonalna, jeśli tylko pojawią się takie czarne charaktery, które uciągnęłyby cały sezon), mniej Fish Mooney, a za to większe nastawienie na wątek Pingwina i może rozruszanie wreszcie Jima, bo na razie wiemy chyba tylko tyle, że jest detektywem, ma żonę i łączą go prawdopodobnie odrobinę za bliskie relacje z małoletnim synem zamordowanych milionerów. Realizacyjnie też mogłoby to wyglądać lepiej, ale chyba bardziej zależy nam na ciekawej historii niż bezbłędnych kadrach, prawda?
Czytaj również: Jena Malone w "Batman v Superman: Dawn of Justice"
Tak czy inaczej, Gotham ogląda się przyjemnie, a każda scena z Cobblepotem jest świetna. Zagadki jednak nie zachwycają, a główny bohater nie jest specjalnie interesujący. Jest nieźle, ale chyba nie tego oczekiwaliśmy od serialu Bruno Hellera.
Poznaj recenzenta
Jędrzej SkrzypczykKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat