Mięta
Wydawnictwo Mięta wyda w najbliższą środę, czyli 19 listopada, nową powieść Macieja Lewandowskiego zatytułowaną Diabelstwó. Autor powróci w niej do charakterystycznych dla siebie klimatów grozy.
W nowej powieści Maciej Lewandowski przenosi czytelników nad Bałtyk jesienną porą. Przed bohaterami - Mają, Kubą i Sławkiem - pojawi się nowe wyzwanie i zarazem koszmar: nawiedzony dom i żądna zemsty wiedźma, która powróciła, by wyrównać stare rachunki. Ale to dopiero początek…
Pierwszy rozdział Diabelstwa możecie przeczytać poniżej, pod opisem i okładką książki.
Diabelstwó - opis i okładka
Źródło: MiętaLepiej nie rozkopywać płytkich grobów.
Czartyże to miasteczko, gdzie przeszłość nie śpi, a zło tylko czeka na odpowiedni moment, by znów wypełznąć z cienia. Czarna wołga stoczyła się do piekła, wakacje się skończyły. To jednak nie koniec wspólnej drogi Mai, Kuby i Sławka.
Nad Bałtyk i do Czartyży dotarła jesień – pora, kiedy mgła spowija lasy, a noc zapada zbyt szybko. Przed trojgiem bohaterów nowy koszmar: nawiedzony dom i żądna zemsty wiedźma, która powróciła, by wyrównać stare rachunki. Ale to dopiero początek…
Czy Czartyże pochłonie ciemność i wiedźmie upiory wychodzące z mgły?
Diabelstwó - fragment powieści
Rozdział pierwszy
Czartyże utonęły. Przeciągająca się jesień czarowała urokliwością, pozwalając słońcu lśnić na błękicie nieba, nocami zaś łechcząc orzeźwiającymi mżawkami. Mało kto się dziwił pogodowej anomalii. Czar zieleni i pąków obsypujących drzewa urzekał, odsuwając widmo zimowych nocy. Klimatyczne niepokoje ucinane były przez wszechobecne ptasie trele i zapachy kwitnących krzewów. Wszystko jednak ma swoją cenę.
Meteorolodzy byli w kropce. Eksperci, nadaremno, postulowali gromadzenie worków z piaskiem. Milsze obywatelom były kpiny politycznych oportunistów i języki zwykłych głupców, wychwalających polską złotą jesień. Budowlańcy pod rękę z inwestorami pośpieszali, kogo się dało, byle ruszyć z kolejnym etapem przed śniegami. Pogodowe anomalie cieszyły niemal każdego. Jedynie co starsi wspominali fale Bałyku wdzierające się do domów.
Przeistoczenie się mżawek w deszcze, a tych w ulewy miotane wichurami przeszło niemal niezauważenie. Coraz głośniej porykujące morskie bałwany, trzymające w szachu statki w porcie, także nikogo nie niepokoiły.
Aż pewnego dżdżystego dnia pod koniec października przyszła wielka woda. A wraz z nią wichury kładące drzewa niczym łodygi trzcin. Sztormowe fale, rozdzierające wały, biły o nabrzeże, pompując wodę rzekami w głąb lądu. Chochoła wystąpiła z koryta, topiąc okoliczne pola. Gniewa, zwykle leniwie meandrująca wokół miasteczka, wezbrała, odpowiadając na ryk Bałtyku. Torfowiska i jeziora dystroficzne okalające Czartyże najpierw napuchły niczym gąbka, by po niespełna dobie rozlać się jak atrament. Uwięzione w kleszczach wód miasto utonęło. A kipiel morza przy wtórze huku nieba zamknęła się nad nim.
Po czterech dniach i nocach nawałnic, burz i piorunów ołowiane sklepienie przeszyły promienie słońca. Ludzie wyszli oceniać straty i łamać ręce nad zniszczeniami. Ci, którzy nie mieli co robić, spierali się z wojskiem, policją oraz strażą pożarną. Nas jednak wrzawa żywych nie interesuje, mkniemy ku południowej kwarcie miasteczka. Unosimy się na wysokości lotu krogulca. Ulicę Gdańską pokrywają zamulone kałuże i brunatne smugi ściekowych osadów.
Kołujemy między domami jednorodzinnymi i przysiadamy na szczycie jednego z nich. Mamy stąd dogodny widok na grupę ludzi krzątających się na ściernisku. Pole oddziela osiedle domów jednorodzinnych od lasu porastającego pas techniczny. Dalej zaś zaczynają się plaże i rozlewa Bałtyk.
Mundurowi stojący przy samochodzie spoglądają na asesora Mariusza Maćkowskiego. Ten korpulentny dżentelmen zaś, nic sobie nie robiąc z błocka pochłaniającego jego buty, patrzy na ciało młodego mężczyzny. A przynajmniej to, co z niego zostało. Maćkowski raz po raz spogląda na telefon, oczekując wiadomości od przełożonej, prokurator Katarzyny Leśnej. Leśna jest po przeciwnej stronie miasta, w parku, gdzie znaleziono to, co zostało z kobiety w średnim wieku. Nie będziemy się jednak tam udawać. Zerknijmy za to przez krągłe ramię pana asesora. Zdaje się, że coś dostrzegł w brunatnym błocku oblepiającym ciało.
– Jezuuu… Czy to…
– Na to wygląda.
Asesor Maćkowski, wstrzymując powietrze, patrzy się na odsłoniętą ranę na karku denata. Jak na dłoni widać ślady ugryzienia, wyglądające jak ludzkie szczęki odciśnięte w masie alginatowej. Przyszły prokurator przytyka do ust chusteczkę, modląc się, by żółć nie podeszła mu do gardła.
– Muszę zadzwonić do Kaśki.
Ruszajmy dalej. Treść rozmowy prawników jest nieistotna i co do zasady nużąca. Zresztą, na tę chwilę nie ma pewności, że kiedykolwiek uda się im odnaleźć powiązanie między obiema ofiarami. Zobaczyliśmy dostatecznie dużo. Nie ma potrzeby zagłębiać się w okropieństwa szarpanych ran, śladów ugryzień oraz głębokich zadrapań pokrywających ciała. A przynajmniej tego, co z nich zostało. Mężczyźnie brakuje, nie licząc dziury w piersi, nogi, jednego ramienia oraz kawałka drugiego. Kobiecie w parku zaś ktoś ujął, nie licząc życia, przedramię oraz kawałek tułowia. I głowę. Aż dziw, że jeszcze nikt się nie zorientował, iż w obu wypadkach brakuje też serca.
Źródło: Mięta