Grimm: sezon 5, odcinek 10 – recenzja
Można narzekać na falującą formę piątego sezonu Grimma, ale kiedy już zaczyna się dziać coś interesującego, to serial wciąga maksymalnie. Dziesiąty odcinek pokazał, że jeszcze dużo dobrego drzemie w tej produkcji, a twórcy mają zamiar wykorzystać potencjał, sięgając po już dawno zapomniany wątek, który towarzyszy nam od samego początku. Warto było czekać.
Można narzekać na falującą formę piątego sezonu Grimma, ale kiedy już zaczyna się dziać coś interesującego, to serial wciąga maksymalnie. Dziesiąty odcinek pokazał, że jeszcze dużo dobrego drzemie w tej produkcji, a twórcy mają zamiar wykorzystać potencjał, sięgając po już dawno zapomniany wątek, który towarzyszy nam od samego początku. Warto było czekać.
Piąty sezon Grimm jest bardzo nierówny. Przeplata bardzo dobre odcinki z tymi słabszymi; raz zachwyca, a potem nudzi. Łatwo zauważyć, że serial robi się ciekawszy, kiedy tzw. sprawa tygodnia schodzi na drugi plan na rzecz akcji i rozwoju fabuły związanej głównie z Black Claw. Tym razem twórcy poszli jeszcze dalej i przywołali dawno już zapomniany wątek tajemniczych kluczy, które przedstawiają mapę Czarnego Lasu - i tym „kupili” uwagę widzów.
O wartości grimmowskich ksiąg i broni mogliśmy się przekonać już w trzecim sezonie, kiedy Josh i jego ojciec byli ścigani przez Verrat właśnie z powodu tych cennych przedmiotów. Trudno więc się dziwić, że nowa skrzynia wypełniona grimmowską spuścizną wywołała kolejną falę morderstw. Może nie emocjonowalibyśmy się aż tak pościgiem za jakimś niemieckim antykwariuszem, gdyby nie fakt, że to rodzina Monroe. Trzeba przyznać, że wujek Felix od razu zyskał naszą sympatię swoim wielkim entuzjazmem i pasją do starych książek oraz imponującą wiedzą historyczną. Nawet nie zniechęcił do siebie, podając horrendalnie wysoką cenę za cały zestaw ksiąg. Tym bardziej było nam przykro, kiedy zginął z rąk (a może raczej kłów) ścigających go członków Black Claw, a na widok cierpienia na twarzy Monroe jeszcze bardziej chwytała za serce śmierć tego człowieka. Słuszność brutalnej zemsty na zamachowcach była uzasadniona, ale mimo wszystko widok zakrwawionego Blutbada nie był przyjemny i nie był za bardzo potrzebny. Tylko czemu znowu Nick prawie w ogóle nie brał udziału w starciu z dwoma wesenami? To kolejny raz, kiedy nie może się wykazać podczas walki, a przecież tego oczekuje się od głównego bohatera serialu.
Chyba każdy pamięta, jak w czwartym sezonie Juliette spaliła ikoniczną dla serialu przyczepę cioci Marie wypełnioną grimmowskimi skarbami. To był szokujący moment w Grimmie, bardzo negatywnie odebrany przez widzów. Nie dziwi zatem, że na widok skrzyni z książkami i broniami typowymi dla osławionych łowców wesenów każdemu zaświeciły się oczy jak podczas otwierania świątecznych prezentów. Nawet zwykłe przeglądanie drzew genealogicznych na podniszczonych stronach było fascynujące, ale i tak najbardziej ekscytujący był moment odkrycia kolejnych trzech kluczy, które należały do Siedmiu Rycerzy. Muzyka niesamowicie potęgowała emocje. Co prawda do zobrazowania całej mapy brakuje jeszcze dwóch kluczy, ale obietnica wycieczki do Czarnego Lasu zelektryzowała wszystkich fanów. Na te słowa długo musieliśmy czekać!
Odcinek Map of the Seven Knights może nie charakteryzował się jakimś niebywałym tempem akcji, ale na pewno był bardzo emocjonalny i angażujący widza. Nawet wciśnięte trochę na siłę rozmowy na temat Eve czy te o dziwnym związku Nicka z Adalind nie odebrały przyjemności z oglądania nowego epizodu. Dawno w Grimmie nie było tak interesująco, a przecież kolejny odcinek to podróż do Czarnego Lasu, w którym ukryte jest… No właśnie, co? To tajemnica całego serialu. Niewątpliwie będzie jeszcze ciekawiej!
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat