Na wstępie zaznaczę jedno – ta recenzja serialowego Halo jest pisana przez pryzmat kogoś, kto wychował się z tą serią. Zdaję sobie sprawę, że przez to w oczach niektórych z Was mogę nie być właściwą osobą do oceny, jako że moje wrażenia mogą być spaczone. Ja jednak mam na to kontrargument. To po co robić serial opierający się na znanej marce? Przecież to oczywiste, że oglądać będą to nie tylko osoby, które przyciąga kolejna produkcja telewizyjna czy filmowa, ale także fani pierwowzoru, którzy chcą zobaczyć, jak uniwersum radzi sobie w innym medium.  I po obejrzeniu całego sezonu – żeby nie oceniać wyrywkowo, gdyż są momenty gorsze i lepsze, a dodatkowo warto mieć pełen kontekst – stwierdzam, że serialowe Halo nie radzi sobie zupełnie. O ile jeszcze przy pierwszym sezonie miałem jakąś nadzieję na to, jak potoczy się historia Johna-117, gdyż twórcy starali się zachować pozory zgodności z uniwersum, tak w sezonie drugim ten pociąg odjechał. A w zasadzie już nawet nie pociąg, tylko cały dworzec. Szczerze mówiąc, nie wiem, od czego mam zacząć. Nic nie jest tu takie, jak być powinno. Chwile, w których bohaterowie zachowują się tak, jak można było się tego po nich spodziewać, są rzadsze niż owłosienie Sorena. Przyznam szczerze, że gdy oglądałem pierwsze dwa odcinki jeszcze przed premierą, to myślałem, że wizyta Johna-117 w wirtualnym domu publicznym będzie najgorszym punktem tego dzieła i gorzej już nie będzie. Jednak w momencie, gdy dotarliśmy wraz ze Spartanami na planetę Reach okazało się jak bardzo się myliłem. To naprawdę była już przesada i zbrodnia na grze uważanej przez wielu za najlepszą w serii. Jest taki słynny mem z kimś trzymającym transparent z napisem"Nasze oczekiwania były niskie, ale ja p****le" – i to idealnie oddaje moje uczucia względem tej produkcji. Naprawdę jest tu bardzo niewiele czynników, ratujących ten serial. Przede wszystkim są to sceny akcji oraz świetne momenty budowania napięcia. Paradoksalnie nawet drewniana gra aktorska działa tutaj na plus, gdyż tego właśnie oczekuje się od Spartan, nienaturalnej wręcz sztywności. Uczciwie nie mogę też narzekać na kreację Josepha Morgana jako Jamesa Ackertona. Jest dokładnie takim samym głupim i zimnym... synem samicy psa, jak go sobie wyobrażałem.
Fot. Paramount+
Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? To, że gdybym miał oceniać Halo jako samodzielną produkcję SF, spokojnie dostałaby ode mnie 7/10, bo jest to nie najgorszy serial, z na tyle skomplikowaną intrygą, żeby przykuć widza do ekranu na dłużej. Są momenty pełne emocji, są niezłe sceny akcji (zwłaszcza fenomenalna bitwa w 4. odcinku), jest klimat. Za mało, żeby nazwać to hitem, ale też nie jest żenująco źle. Problem polega na tym, że trudno oceniać jako samodzielną produkcję coś, co opiera się na marce mającej ponad 20-letnią tradycję budowania uniwersum, ciekawych postaci i ogólnej narracji, która ciągnie się przez kilkanaście tytułów. A tutaj niestety zdecydowana większość historii, rozwoju postaci, chronologii wydarzeń i wszystkiego pomiędzy idzie po prostu do kosza, a wizja przedstawiona ma niewiele wspólnego z oryginałem. To byłby naprawdę dobry serial, gdyby nie miał tytułu Halo. Zwłaszcza że historia opowiedziana w serialu ma tak niewiele wspólnego z tym, co znamy z gier, że wystarczy tylko zmienić imiona bohaterów (i to też nie wszystkich, bo jest tu masa nowych postaci) i troszeczkę detale świata, żeby była to kompletnie niezależna produkcja. A tak dostajemy coś, co żeruje na legendarnej i kultowej marce, a tak naprawdę lepiej by sobie radziło jako samodzielna opowieść. Choć szczerze mówiąc, nie wiem, czy o wiele lepiej. Pierwsze cztery odcinki są pod tym względem bardzo dobre, zwłaszcza wspomniana już bitwa w 4. odcinku i fenomenalna scena, a właściwie sekwencja z motywem narastającego dudnienia, które zsynchronizowane jest jednocześnie z trzaskaniem drzwi, bębnieniem palcami po stole i świetną, budującą napięcie muzyką. Tyle że te dwa momenty są szczytem tego sezonu. Górą, która osiągnięta jest w połowie. I potem następuje drastyczny spadek formy, który ciągnie się aż do finału. I dopóki ten finał nie nastaje, nie widzimy też praktycznie żadnej akcji, tylko jakieś zagrywki psychologiczne, które za bardzo do niczego nie prowadzą. A i sam finał pozostawia wiele do życzenia, gdyż jest zwyczajnie za bardzo pospieszony. Tempo całości dałoby się dużo lepiej podzielić na cały sezon. Może jeszcze dałoby się to uratować ewolucją postaci. Niestety większość z nich stoi po prostu w miejscu, mimo wielu przegadanych i zmarnowanych na ekspozycję elementów, a te, które jakkolwiek się zmieniają, zdają się poddawać regresji. No z całym szacunkiem, ale ani przemiany Halsey, ani Ackersona po prostu nie kupuję. To jest tak bardzo naciągane i sztuczne, że aż zęby bolą. A do tego jeszcze cały ten, absolutnie nikomu niepotrzebny, mistycyzm. Pewnie, są produkcje, które umiejętnie łączą aspekt duchowy z science fiction, ale Halo do nich nie należy. Ponownie, wieje tu sztucznością i wymuszeniem. Większość tego typu dzieł bazuje na tym, co kiedyś powiedział Arthur C. Clarke: "Odpowiednio zaawansowana nauka jest nie do odróżnienia od magii". Tutaj to po prostu nie działa.
Fot. Paramount+
+3 więcej
Reasumując, 2. sezon Halo ma wiele błędów – nieważne, czy patrzy się na niego z poziomu fana kultowej serii gier, czy po prostu widza szukającego przyzwoitego widowiska science fiction, choć zdecydowanie ci drudzy z większą łatwością przebiją się przez ten twór. Naprawdę szkoda, że negatywy przeważają, a serial w pewnym momencie zdaje się sam nie wiedzieć, o czym jest. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dla Johnna-117 byłoby lepiej, gdyby rzeczywiście zginął pod koniec pierwszego sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj