Harry Potter i Insygnia Śmierci: część II
Od 10 lat towarzyszyliśmy bohaterom "Harry'ego Pottera" w ich przygodach i wielu z nas razem z nimi dorastało. Nadszedł czas na wielki finał jednej z najpopularniejszych serii w historii kina. Jak tym razem wyszło to Davidowi Yatesowi?
Od 10 lat towarzyszyliśmy bohaterom "Harry'ego Pottera" w ich przygodach i wielu z nas razem z nimi dorastało. Nadszedł czas na wielki finał jednej z najpopularniejszych serii w historii kina. Jak tym razem wyszło to Davidowi Yatesowi?
Recenzja może umiarkowanie zdradzać szczegóły fabuły.
Gdzie to wielkie bum?
Od premiery "Harry’ego Pottera i Kamienia Filozoficznego" minęło dziesięć lat. Wielka przygoda, jaką była adaptacja najpopularniejszej sagi spod znaku literatury młodzieżowej, dobiegła końca. Pamiętam, że przy okazji premiery pierwszej części "Insygniów Śmierci" tłumaczyłem sobie, że może być tylko lepiej. W przedostatnim obrazie z cyklu Yates upchał wszystkie dłużyzny i zbudował sobie grunt pod niezwykle efektowny finał, czyli bitwę o Hogwart. Zamknięcie najważniejszych wątków okazało się jednak zadaniem przekraczającym umiejętności zarówno jego, jak i scenarzysty – Stevena Klovesa. A przecież zdawać by się mogło, że nie było to znowu takie trudne.
[image-browser playlist="609607" suggest=""]TM & © 2011 Warner Bros. Entertainment Inc.
Fabuła sprowadza się w zasadzie do tego, że podczas gdy Harry, Hermiona i Ron szukają ostatnich horkruksów, których zniszczenie jest jedynym sposobem na zabicie Voldemorta, hordy popleczników Czarnego Pana przypuszczają atak na szkołę magii. Niezbyt skomplikowane, prawda? Nie do końca. Mimo że trzon historii jest prosty jak konstrukcja cepa, nie można po prostu okroić fabuły z wątków pobocznych i skupić się na wiodącej trójce bohaterów. Yates to jednak zrobił (film trwa ledwie 130 minut, czyli nawet pół godziny mniej, niż poprzednie części!). Wszystkie sceny, które nie dotyczą bezpośrednio Harry’ego i spółki zostały zaniedbane. Filmowi brakuje przez to emocji, cierpią kreacje postaci. Nieznający książkowego oryginału widz nie dostrzeże choćby ledwie zasygnalizowanej przemiany Neville’a, nie pozna tak naprawdę Severusa Snape’a – najciekawszego bohatera całej sagi (wyjaśnienie kierujących nim pobudek sprowadziło się do łopatologicznego wyłożenia wszystkiego w dwuminutowej scenie). O pomstę do nieba woła fakt, że wydarzeniom po pierwszym ataku na Hogwart poświęcono góra 90 sekund, podczas gdy w książce były to najbardziej poruszające sceny. Co więcej, tak wyczekiwana przeze mnie bitwa o Hogwart również nie zwala z nóg. Widzimy efektowny początek, ale później już tylko przemykamy korytarzami w pogoni za Harrym, oddalając się od centrum wydarzeń. Wybraniec wybrańcem, ale istnieją także postacie drugoplanowe.
Z powodu tych spłyceń "Insygnia Śmierci. Część II" to film wyprany z emocji. Yates to typowy rzemieślnik, odhaczający kolejne punkty fabularne, nie potrafiący porwać widza. Gdzie atmosfera ciągłego zagrożenia? Gdzie przekonanie o nieuchronności śmierci i porażki w obliczu potęgi Voldemorta? Gdzie poczucie, że to już koniec. Podczas seansu można odnieść wrażenie, że jest się poganianym – wciąż do przodu, byle szybciej, byle do finału. Nikt nie pomyślał o tym, by najmocniejszym scenom w filmie poświęcić więcej niż dwie minuty. Nie ma czasu na śmiech, nie ma czasu na łzy, strach, na cokolwiek – co z tego, że na ekranie trupem padają jedne z ważniejszych postaci sagi? Yates się tym nie przejmuje, ledwie odnotowuje ten fakt jednym ujęciem i już pcha Harry’ego do przodu. Zero magii.
[image-browser playlist="609608" suggest=""]TM & © 2011 Warner Bros. Entertainment Inc.
Film jest dobry tylko dlatego, że ma solidną podstawę. Yates i Kloves koncertowo zepsuli finał niezwykłej przygody. Może widz nieznający książek odbierze film inaczej, dla mnie był on rozczarowaniem. Nieporadność reżysera apogeum osiągnęła zaś w epilogu, pokazującym wydarzenia rozgrywające się w 19 lat po bitwie o Hogwart – młodocianych bohaterów, który w tym czasie powinni dobijać czterdziestki, ledwie troszkę postarzono, czym osiągnięto niezamierzony efekt komiczny. Zamiast pożegnania godnego jednej z najważniejszych sag w historii kina otrzymujemy więc żenujące i oczywiście niemiłosiernie przycięte zakończenie. Zarówno widzowie, jak i książkowy oryginał zasługiwał na coś więcej, niż pozbawione polotu dzieło Yatesa. Filmowcom jakimś cudem udało się wyśmienitą powieść przenieść na ekran w postaci przeciętnego obrazu.
Nie tego oczekiwałem.
Ocena: 6/10
Okiem Dawida Rydzka: Najlepszy z dotychczasowych filmów Davida Yatesa. W końcu czuć było magię, w końcu nie okrojono książki - to, co zmieniono, zmieniono rozsądnie, tak by lepiej zgrywało się to w filmie, albo pozostać inne musiało, bo było kontynuacją rozwiązań przyjętych już w poprzednich filmach. Fantastyczne efekty specjalne, całkiem niezły scenariusz i genialna wręcz muzyka Alexandre Desplata. Tym razem słyszeliśmy dużo więcej Williamsa, ale w stylu francuskiego kompozytora, wraz ze stworzonymi przez niego już wcześniej tematami. Brawo. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ostatnie 10 minut, które niestety podobały mi się raczej średnio i pozostawiły lekki niesmak. Lot Harry'ego i Voldemorta zupełnie do mnie nie trafił i naprawdę wolałbym, żeby ci czarodzieje gonili za sobą po korytarzach przez te kilkadziesiąt sekund, aniżeli to, co zaprezentowali twórcy. Sama śmierć Czarnego Pana również wykonana nieco zaskakująco, bo - przynajmniej dla mnie - była mało emocjonująca i mało widowiskowa. Po niej zaś wydawało się, że ktoś wyciął połowę scen, które miały się znaleźć. Nie było radości, nie było hymnu Hogwartu w tle, nie było chwili, by cieszyć się pokonaniem zła. Zamiast tego dostaliśmy jakieś mętne tłumaczenie, czemu Harry'emu udało się zwyciężyć. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Epilog przedstawiający losy po dziewiętnastu latach, w przeciwieństwie do kolegi Marcina, uważam za całkiem niezły. W wykonaniu pani Rowling wyszło to zbyt cukierkowo i nieklimatycznie, by nie rzec - żenująco. Kiedy widzimy postarzonych komputerowo bohaterów na ekranie (w moim mniemaniu wyglądali jednak przyzwoicie) naturalnie powoduje to uśmiech na naszych twarzach, i to nie uśmiech pozytywny. A towarzyszący temu motyw Williamsa sprawia, że w sekundę po wyciemnieniu tęsknimy za trójką bohaterów.
Ósmy "Potter" to produkcja bardzo dobra, nawet mimo kilku niedociągnięć. To kawał dobrego kina fantasy, pełen najwyższej klasy efektów specjalnych, wyśmienitej muzyki i fenomenalnych kreacji aktorskich (szczególnie błyszczeli Ralph Fiennes jako Voldemort, Alan Rickman jako Snape oraz Maggie Smith jako McGonagall). Ode mnie mocne 8/10.
Czytaj także: Wzloty, upadki i młodego czarodzieja przypadki
Poznaj recenzenta
Łukasz MalinowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat