 
 fot. materiały prasowe
                                            
                            fot. materiały prasowe
                        
                                    Nie znam oryginalnej sztuki Henrika Ibsena pod tytułem Hedda Gabler, choć to podobno jedna z najważniejszych pozycji dramatycznych na świecie. Dowiedziałem się pobieżnie, o co w niej chodzi, ale nie zepsuło mi to przyjemności, jaką czerpałem z oglądania filmu stworzonego dla Amazona. Brakuje w dzisiejszych czasach takiego oldschoolowego klimatu, przeniesienia teatru na szklany ekran – w tym Hedda jest naprawdę świetna. Jakby oglądało się ciekawą, nowoczesną, a jednak utrzymaną w dziewiętnastowiecznym klimacie ekranizację Szekspira (dzieło Ibsena ponoć było nazywane żeńską wersją Hamleta). I to jeden z wielkich atutów produkcji. Teatralność jest nieprzerysowana – zbudowana na dialogach, ale nie tylko. Reżyserka Nia DaCosta znalazła idealny balans między "gadającymi głowami" a wyważoną i niebanalną akcją.
A w tym wszystkim błyszczy Tessa Thompson jako tytułowa Hedda – kobieta skomplikowana na tak wielu poziomach, jak to tylko możliwe. Niestała w uczuciach, kapryśna, manipulująca wszystkimi dookoła, nieposiadająca skrupułów, ale przede wszystkim kochająca patrzeć, jak świat wokół niej płonie. Czy to wierne oddanie tego, czego pragnął dla swojej bohaterki Ibsen? Wydaje się, że jest bardzo blisko. Zmiany pojawiają się gdzie indziej i wynikają z chęci wzbudzenia odrobiny kontrowersji tak potrzebnych twórcom w dzisiejszym świecie. Mamy więc kwestię rasizmu, która w oryginale nie mogłaby mieć miejsca, homoseksualności, wynikającej ze zmiany płci jednego z najważniejszych bohaterów dramatu, czy dość mocno podkreślonej kilkukrotnie seksualności ogółu ludzkiego.
Czy mi te zmiany przeszkadzały? Absolutnie nie. Można przejść nad nimi do porządku, jeśli nie jesteście purystami w kwestii klasycznych dramatów i chcecie odrobiny świeżego spojrzenia tam, gdzie teatr styka się z telewizją. Bo Hedda balansuje właśnie na tym styku i to odważnie, bo nie waha się wykonywać śmiałych figur. Ten film to paleta kolorów, gabinet osobliwości. Uczestnicy zabawy, która jest osią opowieści, są charakterystyczni. Mają swoje dziwactwa i przyzwyczajenia. Dom Heddy i jej męża staje się na jeden wieczór Babilonem, w którym niczego nikomu nie zabraknie. Miejscem niepoprawnej rozpusty, ale także miejscem stworzonym całkowicie na pokaz, pełnym obłudy – fasadą, za którą nie kryje się absolutnie nic.
Dzięki Tessie Thompson oglądamy doskonały portret kobiety walczącej o swoje wszelkimi możliwymi sposobami. Tu słówko, jakaś delikatna rada, tam prowokacja czy otwarcie rzucone wyzwanie – aktorka daje nieprawdopodobny popis swoich umiejętności. Cały film opiera się praktycznie tylko na niej, a ona to unosi. Nikt nie zrobi niczego bez interakcji z nią. To ona uruchamia kolejne elementy zabawy, to ona wprawia wszystko w ruch. Musi być wszędzie, bo wszystko od niej zależy. Hedda to wyborna sztuka dla tych, którzy lubią teatr i którym nie przeszkadza pewna klaustrofobia. Niewielka przestrzeń, w której kumulują się setki emocji, musi robić wrażenie. Film dowozi w kwestii tempa, kostiumów, angażujących dialogów, dystyngowanego, teatralnego aktorstwa.
 fot. Orion Pictures // Plan B Entertainment
fot. Orion Pictures // Plan B EntertainmentA jednak seans pozostawia pewien niedosyt. Jakby nie udało się uchwycić tego, co najważniejsze, jakby dusza opowieści gdzieś uleciała. Nie przekazano głębi tej historii. Są manipulacje, są wymyślne sztuczki wykonywane przez główną bohaterkę. A jednak na koniec pozostaje pytanie, no i po co było to wszystko? Jaki był tego sens? Czy chodzi o zwykłą ludzką niestabilność? O to, że myślimy, że czegoś chcemy, oszukujemy się, a w rzeczywistości jest nam to do niczego niepotrzebne? Film uniósł warstwę techniczną, reżyserka bardzo dobrze wywiązała się ze swojego zadania, ale nie potrafiła przekonać widza, że za tym dramatem kryje się coś więcej. I uderza to najbardziej w samym finale. Kiedy pojawiają się napisy końcowe, pojawia się pytanie: o co właściwie w tym filmie chodziło? Po drodze popełniono szereg drobnych błędów, przez które seans, mimo swej wizualnej i dźwiękowej przyjemności, nie daje widzowi poczucia spełnienia. Wręcz przeciwnie. To, co czuło się w trakcie seansu przy każdym świetnie napisanym dialogu, nagle ulatuje. I dzieje się to zbyt szybko. Hedda działa w momencie trwania, ale na końcu pozostawia widza z niczym. I to jest największa bolączka tej produkcji. Poprawnej, zrealizowanej niemal perfekcyjnie, a jednak w najważniejszych momentach pustej w środku.
Mimo wszystko warto ten film obejrzeć – podziwiać Tessę Thompson, cieszyć się chwilami uniesienia, oglądając to, jak działa na wszystkich dookoła, jak bawi się nimi. Warto też dla tego trudnego do opisania teatralnego klimatu. Nawet jeśli finalnie nie jest to wielkie dzieło, to nie można też powiedzieć o nim, że jest złe. To wytwór rzemieślniczy, który broni się wystarczająco dobrze, by postawić go na półce z oceną siedem.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński 
 
    
 
 
                         
         
             
                                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                     
                    
                     
                    
                     
                    
                     
                    
                     
                    
                     
             
             
             
            