
Historia rozpoczyna się w momencie, gdy na Półwysep Helski przybywa amerykański pisarz, który zmaga się z niemocą twórczą. Zaraz potem dochodzi do makabrycznej zbrodni, a obcokrajowiec jako pierwszy staje się obiektem podejrzeń. Szczególnie nieufna wobec niego jest młoda dziewczyna, która zajmuje się tańcem na rurze w obskurnym barze, i jej milczący przyjaciel, Kail. Chłopak jest po uszy zakochany w Mili, ale ona sama bardziej interesuje się rozwiązaniem zagadki niż jego względami.
Mimo tego, że akcja Helu toczy się w małej nadmorskiej miejscowości, co nadaje mu charakterystycznego prowincjonalnego klimatu, a film kręcony był na 35-milimetrowej taśmie, to nic z tego – gdyby Lynch Hel obejrzał, to by się uśmiał. A potem zdenerwował, że ktokolwiek śmie przyrównywać ten dziwaczny twór do jego doskonałych produkcji. Owszem, Paweł Tarasiewicz i Katarzyna Priwieziencew usilnie inspirowali się sposobem, w jaki Lynch robi swoje dzieła, ale zrobili to tak nieudolnie, że praktycznie Amerykanina sparodiowali. Niezamierzenie, więc seans wywołuje jedynie śmiech politowania.
Hel trwa jedynie półtorej godziny, a jednak trudno przez ten czas wysiedzieć w kinowym fotelu. Już dawno nie chciałam, żeby jakakolwiek produkcja skończyła jak najszybciej. Pełno w tym filmie gry światłem, montażem, dźwiękiem; mamy zburzenie ciągłości linearnej i znane z choćby Twin Peaks senne retrospekcje, które jawią się niczym koszmarne mary. Jednak problem z Helem jest taki, że wszystkie te zabiegi są całkowicie nieuzasadnione. Lynch wiedział dokładnie, czemu każdy element filmu/serialu ma służyć, a twórcy Helu nie mają pojęcia. Strzelają na oślep.
To wszystko w połączeniu z faktem, że film jest pozbawiony scenariusza, historia nigdzie nie prowadzi, bohaterowie są szalenie powierzchowni, a para reżyserska nie ma nic do powiedzenia, sprawia, że Hel jest niestrawny. Nie nadaje się do oglądania i jedyne uczucie, jakie może wzbudzić, to potężny ból głowy wywołany przez nieodpowiednie używanie środków formalnego wyrazu i narracyjny chaos.
Ponieważ kompletnie nie obchodzi nas los postaci, które migają na ekranie, a historia nie ma ani jednego mocnego punktu zaczepienia, niemożliwe jest, by odczuwać niepokój, który najwyraźniej chcieli wzbudzić twórcy. Zamiast dreszczy na plecach jest przewracanie oczami i dyskretne ziewanie. Zdarza się też głośne wzdychanie, bo w pewnym momencie widzowi kończy się cierpliwość.
Odetchnęłam z ulgą, gdy pojawiły się napisany końcowe. Ocena nie jest najniższa tylko dlatego, że dobrze było popatrzeć na Philipa Lenkowsky’ego w końcu w głównej roli, a także na - niestety niewykorzystywanego w polskim kinie - Marcina Kowalczyka. Obydwu życzę lepszych filmów.
Źródło: fot. AMONDO Films
Poznaj recenzenta
Katarzyna Koczułap
Co o tym sądzisz?