House of Cards: sezon 6, odcinek 1-5 – recenzja
Claire Underwood we wstępie do finałowego sezonu House of Cards spogląda w kamerę i pyta nas, czy tęsknimy za Francisem. W pierwszej chwili widz, uwiedziony charyzmą pani prezydent, zaprzecza, jednak po 5. odcinkach, odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka jednoznaczna.
Claire Underwood we wstępie do finałowego sezonu House of Cards spogląda w kamerę i pyta nas, czy tęsknimy za Francisem. W pierwszej chwili widz, uwiedziony charyzmą pani prezydent, zaprzecza, jednak po 5. odcinkach, odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka jednoznaczna.
W szóstym sezonie Claire Underwood przebija czwartą ścianę wielokrotnie. Robi to dużo częściej niż jej mąż wcześniej, tak jakby obawiała się, że straci uwagę oglądającego. Momentami jej komentarze i wtrącenia są tak nagminne, że zamieniają narrację w pełną dygresji przypowieść. Claire tłumaczy nam bieżące wydarzenia, przedstawia swój zawoalowany punkt widzenia, kokietuje odważnymi spostrzeżeniami. Rzadko kiedy pozostawia widza samego z toczącą się historią. Czyżby twórcy House of Cards, nie czując się pewnie z wykreowaną przez siebie fabułą, chcieli ją uatrakcyjnić przy pomocy nagromadzenia jak największej liczby motywów, będących od zawsze siłą serialu?
„Cokolwiek powiedział wam Francis nie jest prawdą. Ja przekażę wam prawdę”. Tym podobne deklaracje padające z ust pani prezydent zaostrzają nasz apetyt na olbrzymie emocje w szóstym sezonie. Czyżby po wielkim zawodzie, jaki zgotowała nam piąta odsłona, tym razem otrzymamy zupełnie nową jakość? Czyżby twórcy mieli zamiar odważnie i zdecydowanie oddzielić postać Claire od wszystkiego, czym przesiąknięty był Frank Underwood? Taki stan rzeczy może potwierdzać jedna z pierwszych scen sezonu, w której Claire odnajduje uwięzionego w Białym Domu ptaka. Chwyta go w ręce i trzymając mocno w garści, udaje się na zewnątrz. Uścisk jest coraz mocniejszy. Czy zdecyduje się odebrać mu życie czy raczej wypuści go na wolność?
W końcu wybiera to drugie, a my jesteśmy przekonani, że oto narodziła się nowa, lepsza Claire, a wraz z nią całkowicie odmienny charakter serialu. Niestety, chwilę później nadzieje oczekujących na zmiany zostają rozwiane, ponieważ duch Franka wciąż unosi się nad produkcją. To wciąż stare, dobre i mocno wyeksploatowane House of Cards, a Claire Underwood to ta sama zimna, wyrachowana i bezwzględna blond piękność, jaką pamiętamy z poprzednich serii.
Fabularnie spotykamy bohaterkę tuż po śmierci jej męża. Co się stało z Francisem? To pytanie sezonu, na które na razie nie pada odpowiedź. Nie za dużo wiemy o okolicznościach jego odejścia. Pewne jest jedynie, że ludzie tacy jak Frank nie umierają tak po prostu. Przekonuje nas o tym sama Claire, która co chwilę daje nam wskazówki i podpowiedzi w kwestii zagadkowej śmierci swojego męża. Claire wie na ten temat więcej, niż nam się wydaje, ale na razie nie zamierza dzielić się tą wiedzą.
Zamiast tego główna bohaterka realizuje swoje cele jako prezydent USA. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ na drodze stoi jej wiele przeszkód. Najpoważniejszą z nich jest z pewnością wszechpotężna rodzina Shepardów. Annette (Diane Lane) to przyjaciółka Claire z młodości, która wraz z bratem Billem (Greg Kinnear) prowadzi interesy zakrojone na szeroką skalę. Oboje są prężnymi przedsiębiorcami i filantropami. Ich działania kolidują z celami pani Underwood. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Pierwsza połowa szóstego sezonu koncentruje się na relacjach między Shepardami i Claire. Dodatkowo powracają starzy dobrzy znajomi, tacy jak Doug Stamper, Jane Davis, Seth Grayson, Tom Hammerschmidt czy Viktor Petrov. Mimo że House of Cards zmienia głównego bohatera, dalszy plan utwierdza nas w przekonaniu, że szósty sezon nie jest oderwanym od poprzednich wydarzeń spin-offem, a kontynuacją zachowującą ciągłość fabuły.
Czas odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania. Jaki poziom artystyczny reprezentuje finałowy sezon House of Cards? Czy Robin Wright udźwignęła na swoich barkach ciężar skonkludowania tak epickiej opowieści? Czy podczas oglądania sezonu odczuwalny jest brak Franka Underwooda, a może wręcz przeciwnie – Claire radzi sobie tak dobrze, że w mig zapominamy o tym niegodziwcu? Jak łatwo się domyśleć, pierwsze pięć odcinków szóstego sezonu nie daje jasnej odpowiedzi na te pytania, jednak po ich seansie trudno o optymistyczne nastawienie. Claire na przestrzeni sześciu sezonów ewoluowała w bezwzględną i zdecydowaną protagonistkę, ale teraz jak nigdy wcześniej, odczuwalne jest, że to Frank Underwood był zawsze siłą napędową tego serialu.
Trudno nie lubić Claire. Serial bardzo dobrze zarysowuje jej sylwetkę poprzez zmyślne rozwiązania fabularne. Sęk w tym, że zamiast iść swoją drogą, zbyt często zakłada buty męża i podąża wytyczoną przez niego ścieżką, ciągnąć za sobą całą opowieść. Bez maniery i charyzmy Franka to jednak nie przekonuje. W pierwszych pięciu odcinkach historia nie jest aż tak atrakcyjna fabularnie, aby stanowiła swoisty samograj. Całość zostaje więc oparta na postaci głównej bohaterki. Robin Wright robi wszystko, co może, jednak przegrywa tutaj konfrontację z Kevin Spacey. Gdyby opowieść była mocniejsza, być może widzowie zamiast szukać porównań między dwójką protagonistów, skupiliby się na biegu wydarzeń.
Autorzy dwoją się i troją, aby finałowa odsłona nie wpadła w koleiny źle ocenianego piątego sezonu. Ucząc się na błędach, starają się uatrakcyjnić fabułę gatunkowymi kliszami. Stawiają na intrygę i tajemnicę. Nie boją się sięgać po dobrodziejstwa klasycznego thrillera. Niestety wciąż niektóre motywy to polityczne science fiction. Serial już dawno odszedł od realizmu z pierwszych serii. Teraz poczynania bohaterów są tak nieprawdopodobne, że trudno jest je interpretować w odniesieniu do prawdziwych wydarzeń. Jako przykład można podać tutaj sytuację, w której pani prezydent zakłada maskę gazową i uciekając ochronie, udaje się na teren skażony niebezpiecznym wyciekiem z elektrowni. Niestety takich momentów jest kilka i nie wywołują one nic więcej, niż uśmiech politowania.
Oczywiście lwią część opowieści zajmuje charakterystyczny dla stylu Beau Willimon psychoteatr, czyli długie i skomplikowane dialogi pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Tutaj również dostajemy segmenty lepsze i gorsze, ale nie da się ukryć, że taka forma wydobywa z aktorów to, co najlepsze. Świetnie ogląda się nie tylko Robin Wright. Na wyżyny swoich umiejętności wspinają się między innymi Greg Kinnear, Diane Lane czy chociażby znany z American Horror Story: Apocalypse Cody Fern. Wciąż z nieukrywaną przyjemnością obserwuje się aktorską szermierkę pomiędzy poszczególnymi artystami. Niezmiennie od pierwszego sezonu jest to siłą House of Cards.
Co jednak mogą zrobić aktorzy, charyzmatyczna protagonistka czy utalentowani reżyserzy, gdy historia kuleje. Jakie znaczenie ma warsztat realizacyjny czy oprawa techniczna, jeśli opowieść powiela schematy, gubi się w zawiłościach i traci logikę wydarzeń. Serial próbuje nas kokietować wyjaśnieniem zagadki śmierci Franka, dziennikarskim śledztwem czy tajemnicami z przeszłości pani prezydent, jednak to tylko zasłona dymna dla wydmuszki, jaką wydaje się być fabuła finałowego sezonu House of Cards. Mimo wielkiego szacunku dla twórców i aktorów trzeba przyznać, że serial ten powinien skończyć się po czwartym sezonie – wtedy, gdy jeszcze święcił triumfy. Nadchodząca konkluzja może okazać się bardzo niezadowalająca pod względem fabularnym, ale z ostatecznym werdyktem poczekajmy jeszcze do finałowych rozstrzygnięć.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat