„Impersonalni”: sezon 4, odcinek 22 (finał) – recenzja
"Impersonalni" długo kazali nam czekać na powrót klimatu poprzednich serii. Niestety sezon 4. nie należał do najlepszych, a duża w tym wina dat emisji i wielu przerw, które wybijały z rytmu. Scenarzyści również nie pozostają jednak bezkarni - brak poczucia zagrożenia i fillery sprawiły, że trudno było wczuć się w klimat całości. To już jednak przeszłość. CBS znowu pokazuje, że ich serial rządzi.
"Impersonalni" długo kazali nam czekać na powrót klimatu poprzednich serii. Niestety sezon 4. nie należał do najlepszych, a duża w tym wina dat emisji i wielu przerw, które wybijały z rytmu. Scenarzyści również nie pozostają jednak bezkarni - brak poczucia zagrożenia i fillery sprawiły, że trudno było wczuć się w klimat całości. To już jednak przeszłość. CBS znowu pokazuje, że ich serial rządzi.
Dziwi nieco decyzja, bo finał można było spokojnie zrobić w formie dwugodzinnego odcinka specjalnego, zważywszy na historię w nim przedstawioną. Kończący 4. serię odcinek jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego i sam dzieli się na dwie części - tę dotyczącą losów Johna i Fusco w konfrontacji z Eliasem i Dominikiem oraz losy Root i Fincha próbujących ratować Maszynę. I o ile pierwsze trzydzieści minut to świetna rozrywka i esencja "Person of Interest", o tyle ostatnie dziesięć minut to po postu majstersztyk pełen emocji, sprzecznych odczuć, a nawet pewnej nostalgii i dozy smutku. Dawno nie widziałem tak świetnie wykorzystanej muzyki w danym odcinku, który potęgowałby atmosferę i grał na uczuciach. Nolanowi i spółce należą się ogromne brawa.
Oczywiście niemal wszystko, co najważniejsze, zostaje wyjaśnione. Fusco i Reese uwalniają się, a Dominic kończy tak jak powinien. Nie wiem czemu, ale nie byłem fanem szefa Bractwa. Wydawał mi się mało groźny, a jego rozumowanie - błędne. Najlepiej to widać w dwóch ostatnich odcinkach. Dominic chce być graczem numer jeden, ale w przeciwieństwie do Eliasa nie widzi szerszego kontekstu. Jest jedynie trybikiem w grze, do tego nic nieznaczącym pionkiem w walce bogów. Robaczkiem, który nieumyślnie wszedł na terytorium dużo większych istot. To się nie mogło skończyć dobrze. Chociaż walczy, próbując za wszelką cenę przeżyć, jest z góry skazany na porażkę. O wiele bardziej zagadkowy pozostaje los Eliasa, ale tutaj jestem dobrej myśli, że żyje. Mógłby też pomagać ekipie Fincha; idealnie by się do tego nadawał. Wyjaśnił się także los Shaw - jak widać twórcy czekają, aż grająca ją Sarah Shahi wróci do obsady po ciąży.
Bardzo ciekawy i niespodziewany jest wątek Control. Zdaje się, że nadzorca trzyma asa w rękawie, rozgryzła prawdę i może poważnie zagrozić planom Samarytanina, ale po raz kolejny los pokazuje, że człowiek nie ma żadnych szans w walce ze sztuczną inteligencją. Greer w pełni wszystko kontroluje, a Samarytanin mu w tym bardzo pomaga. Cieszy też rozwiązanie fabularne, wszak pomysł z bombą był naiwny i po prostu mało pasował. Motyw z cichym eliminowaniem zagrożeń jest doskonały. Żal jedynie nadzorcy, która w ostatnich kilku odcinkach jawiła się jako nawrócona na dobrą stronę postać. Mimo że większość widzów jej nienawidziła za to, co zrobiła Root, miała szansę odkupić grzechy. Niestety sama nie miała szans, żeby to uczynić.
[video-browser playlist="695180" suggest=""]
Najważniejszy był jednak wątek Harolda i Root. Docierają do jednego z najważniejszych miejsc, niemal serca Maszyny, co - jak się okazuje - nie jest takie proste. Maszyna sprytnie wykombinowała swoje rozmieszczenie, ukrywając się w całej sieci energetycznej. Jej ruchy przewidział Samarytanin, który powoli zapędzał ją w kozi róg. Ta nierówna walka mogłaby się skończyć śmiercią "dziecka" Fincha, ale na szczęście wpadła ona na plan awaryjny. I tutaj należą się twórcom kolejne brawa. Wszystkie wątki z wielu poprzednich odcinków, także poprzednich sezonów, znajdują swoje ujście. Skrypt pozwalający na kompresję danych znany z innych odcinków? Jasne! To niesamowite, jak twórcy korzystają z pozornie błahych rzeczy, zaledwie spraw tygodnia, by w finałowym odcinku sięgać bez skrępowania po pokazane już rzeczy, przedmioty czy postacie.
Kluczowe są jednak ostatnie minuty. Kiedy zaczyna wybrzmiewać wokal Davida Gilmoura w "Welcome to the Machine", po plecach zaczynają przechodzić ciary. Zaraz potem rozpoczyna się rozmowa Maszyny ze stwórcą niczym dziecka z tatą. I mimo że są to zaledwie piksele na ekranie, czuć emocje, a są one przeróżne, czasami wręcz nie do opisania. To, co twórcom udało się przekazać w ostatnich dziesięciu minutach odcinka, można by spokojnie rozdzielić na kilka innych produkcji. Maszyna sama czuje, że zawiodła, i zastanawia się, czy nie odejść, na co Finch jej nie pozwala, robiąc wszystko, co może, byle ją uratować. Ostatnie słowa Maszyny i jej próba pomocy Johnowi przy zdejmowaniu kolejnych agentów Samarytanina to uczta dla oka. Chociaż twórcy na końcu postawili na hollywoodzką akcję, nie zmienia to faktu, że całość jest niesamowicie klimatyczna.
Czytaj również: „Impersonalni” dostają zamówienie tylko 13 odcinków. Czy 5. sezon będzie finałowym?
Nie wiem, jak potoczą się dalsze losy Fincha i spółki. Maszyna żyje, ale jest zaledwie nicią DNA, wspomnieniem dawnej potęgi, cząstką własnej świadomości. Zapewne odżyje, co będzie kosztowało Harolda dużo energii. Może będzie potężniejsza niż dawniej. Może uda się pokonać Samarytanina. Na razie w walce bogów zwycięża byt młodszy, bardziej krnąbrny, łaknący krwi. Ale i stare bóstwo ma swoich wyznawców gotowych poświęcić się w imię większej idei. Finałowy odcinek "Person of Interest" pozostawia widza w ogromnym szoku i robi to w pełni świadomie, rozpalając wyobraźnię i pragnienie obejrzenia kolejnych odcinków. Takie emocje udaje się wyzwalać tylko najlepszym, a twórcy serialu pokazali po raz kolejny, że są w ścisłej czołówce.
Poznaj recenzenta
Mateusz DykierDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat