Impersonalni: sezon 5, odcinek 13 (finał serialu) – recenzja
Finał Impersonalnych, mówiąc językiem sportowym, był finałem marzeń. Nolan i spółka stanęli na wysokości zadania, nic nie psując, a do tego sprawiając, że za serialem po prostu będziemy tęsknić.
Finał Impersonalnych, mówiąc językiem sportowym, był finałem marzeń. Nolan i spółka stanęli na wysokości zadania, nic nie psując, a do tego sprawiając, że za serialem po prostu będziemy tęsknić.
W ostatnich odcinkach Person of Interest, włącznie z finałowym, wszystko grało tak jak powinno. Nie mogliśmy narzekać na brak akcji i emocjonujących scen. Napięcie budowane niemal praktycznie od początku ostatniego sezonu prowadziło do finału, którego nie byliśmy w stanie przewidzieć - no, może poza jednym: wiecznym życiem Maszyny.
Trudno nie rozpływać się nad tym, co zaprezentowano nam w 13. odcinku Impersonalnych - pierwsze sceny z Finchem na dachu, jego rozmowa z Root/Maszyną i zabawa z widzem w retrospekcje, które prowadziły aż do finałowej sceny na dachach dwóch budynków. Wszystko przeplatane ucieczką i walką o przetrwanie Shaw i Fusco. Całość działa się w asyście umierającej Maszyny – bytu stworzonego prze Fincha, który zyskał świadomość i nawet duszę. Na sam koniec pokazano nam Maszynę, jakiej właściwie widzowie nie znali. Maszynę, której zależy na swym twórcy, jego przyjaciołach i ludzkim życiu. Maszynę, która zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie uratować wszystkich – nieważne, czy to ważnych, czy nieważnych numerów. Zrozumiała, że ludzkie życie to ten dziwny twór, który rządzi się swoimi prawami i nie można tak naprawdę przewidzieć, kiedy ono zacznie uciekać. Jak sama zasugerowała Finchowi, była w stanie przeanalizować wszystkie zmienne, na które może mieć wpływ, by komuś pomóc, ale to ostatecznie od naszych własnych wyborów zależy każda następna sekunda.
Odcinek Return 0 pokazał też to, do czego dąży dzisiejszy świat, czyli pokładania zbyt wielkiej nadziei w to, że coś innego niż my może naprawić świat. Że my sami nie musimy robić nic, bo wszystko wykona za nas niewidzialna siła. Taką mogła być Maszyna, która chcąc nie chcąc była alegorią Boga – bytu, który dla wielu milionów (jeśli nie miliardów) ludzi stanowi nadzieję na lepsze życie i lepszy świat. Maszyna natomiast mogła pójść dalej (co zresztą chciał uczynić Samarytanin) i sama pokierować wszystkim tak, aby świat, w którym żyjemy, stał się po prostu lepszym i bezpieczniejszym miejscem. Ostatecznie jednak była taka jak Finch – chciała pomagać, ale nie chciała nigdy decydować za innych (przy czym miała świadomość tego, że może to w każdej chwili zrobić). Jak zaznaczał zresztą Harold: ludzie sami mają prawo decydować, dokąd zmierzają.
Przy tych egzystencjalnych rozważaniach pomiędzy Maszyną i Finchem nie mogło oczywiście zabraknąć wciągającej akcji i, niestety, ofiar. Choć poprzez mieszanie w scenach twórcy chcieli nam na samym początku zaserwować nie lada zagwozdkę, kto ostatecznie z Team Machine jeszcze zginie, to niestety zrobili to trochę nieumiejętnie. W jednej z pierwszych scen Finch zapytany o los Reese’a stwierdził szybko, że go zna, a chce tylko wiedzieć, czy Shaw i Fusco są bezpieczni. I choć wiedzieliśmy, że wszystko prowadzi do sceny, w której Reese ginie, to trudno było oderwać wzrok od ekranu. Reese nie zginął tak, jak planował kilka lat wcześniej – popełniając samobójstwo (a co widzieliśmy odcinek wcześniej, w którym Maszyna pokazała alternatywne losy wszystkich bohaterów), tylko ginąc w sposób, w jaki żył od zawsze – walcząc za swoje przekonania i by ratować życie swoich przyjaciół. Przyjaciół, którzy stali się w końcu dla niego rodziną. W tej scenie nie było tradycyjnego patosu, nie była nawet widowiskowa. Nie epatowano jego śmiercią, nie próbowano na siłę wzbudzać większych emocji, niż było to potrzebne. Można by nawet uznać (choć oczywiście mocno na wyrost), ze Reese odszedł w spokojny sposób, a przynajmniej w spokojny jak na człowieka, który ciągle uchylał się od kul.
Finałowy odcinek (a właściwie finałowe odcinki - zwłaszcza dwa ostatnie) był jak na Impersonalnych prawdziwym majstersztykiem fabularnym. Scenarzyści nawet jeśli odpuszczali trochę w poprzednich odsłonach, to do finału bardzo mocno się przyłożyli, tworząc jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) odcinków Impersonalnych i zdecydowanie jeden z najlepszych finałów tego roku. Warto tutaj wspomnieć o tym, że efekt wzmocniła ścieżka dźwiękowa, która świetnie stopniowała emocje widza i tworzyła niesamowity klimat całości. Kończąc należy po prostu powiedzieć, że Impersonalni pożegnali się z telewizją w najlepszy możliwy sposób, pozostawiając niedosyt i pustosząc serca widzów. Bo nie da się ukryć, że wielu z nas będzie za tym serialem po prostu tęsknić. Z drugiej strony cieszy to, że z Impersonalnymi nie stało się na koniec to co z Banshee i serial do samego końca utrzymywał dobry, a momentami bardzo dobry poziom. Szkoda tylko, że w ostatecznym rozrachunku stali się dla telewizji… nieistotni. Niestety.
Źródło: zdjęcie główne: CBS
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat