Ironheart - recenzja serialu
Data premiery w Polsce: 24 czerwca 2025Za nami emisja całego serialu Ironheart, który należy do filmowego uniwersum Marvela. Czy nietypowa historia o następczyni Iron Mana jest udana? Tytuł pozostawia z bardzo mieszanymi odczuciami, ale trudno odmówić mu zalet.
Za nami emisja całego serialu Ironheart, który należy do filmowego uniwersum Marvela. Czy nietypowa historia o następczyni Iron Mana jest udana? Tytuł pozostawia z bardzo mieszanymi odczuciami, ale trudno odmówić mu zalet.

Serial Ironheart ma bardzo dużo świetnych pomysłów, które potrzebowały kogoś, kto prawidłowo pokazałby je na ekranie – w spójnej i ciekawej historii. Tego właśnie brakuje. Szybko dostajemy informację o tym, że Riri Williams przeżyła traumatyczne wydarzenie. W strzelaninie straciła ojczyma i najlepszą przyjaciółkę. Nieprzepracowane traumy i zmaganie z trudnymi emocjami to znakomity punkt wyjścia do budowy bohaterki, która musi stawić czoła problemom. To w jakimś stopniu ją definiuje, choć cały czas od tego ucieka. To też tłumaczy, dlaczego nic na ten temat nie pojawiło się w filmie Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu.
Gdy pojawia się N.A.T.A.L.I.E. – sztuczna inteligencja zbroi, która wygląda jak zmarła przyjaciółka głównej bohaterki – scenarzystom nie da się odmówić starań. Twórcy ciekawie podeszli do tematu radzenia sobie z żałobą, chociaż nie wykorzystali tego najlepiej. Dobre pomysły nie wybrzmiewają na ekranie, bo nie zbudowano wokół nich angażującej i ciekawej historii. Widać, jaki jest w tym potencjał, a ataki paniki Riri dobrze podkreślają konsekwencje jej ucieczki emocjonalnej. Jednak to nie działa. Nie wybrzmiewa emocjonalnie, mimo starań Dominique Thorne, która gra tytułową rolę. Bardziej pozostawia w obojętności.
Współpraca bohaterki z Hoodem i jego zbirami również jest kłopotliwa, bo przez to dostajemy fabułę opartą na nudnym schemacie: jeden odcinek, jeden skok, by dopiero w drugiej połowie wybić się z konwencji. Tylko takim sposobem połowa serialu tworzy historię bez większych emocji, ciekawej akcji czy scen, w które można byłoby jakoś się zaangażować. Nie zrozumcie mnie źle: tutaj nie chodzi o to, że całość jest fatalna, a twórcy ponieśli totalną porażkę. Jednak zarówno wątek żałoby, jak i współpracy z Hoodem pozostają emocjonalnie obojętne dla widza. Brakuje wydarzeń, które mogłyby wciągnąć nas w historię. Wszystko jest powierzchowne: motywacje Riri i cała otoczka Hooda. A to największy grzech tego scenariusza.
Nie mogę odmówić twórcom Ironheart starań, bo czuć w tym serialu chęć zbudowania klimatu w stylu Iron Mana z 2008 roku. Widać to w kontekście budowy zbroi (często przedstawianej za pomocą praktycznych efektów zamiast CGI) i w nawiązaniach do filmu. Dlatego też początkowo relacja Riri Williams z synem złoczyńcy z pierwszego Iron Mana miała tak znakomity potencjał i była szansą na coś wyjątkowego. Dominique Thorne i Alden Ehrenreich dobrze współgrali na ekranie przez te trzy odcinki, więc tym bardziej można poczuć irytację i rozczarowanie, jak to spektakularnie zmarnowano. Postać Zeke’a szybko traci znaczenie – staje się papierowym antagonistą pozbawionym własnej woli, kontrolowanym przez Hooda. Kompletnie zmarnowana postać.
Tak naprawdę Ironheart łapie za dużo srok za ogon. Na przykład kwestia romantycznej relacji Riri z bratem Natalie – teoretycznie ta postać jest dla bohaterki pewną ostoją i pozwala jej zbalansować emocje. Tylko niewiele z tego wynika. Ten wpływ na Riri jest tak znikomy, że jego obecność staje się niemal niezauważalna. Rola bohatera ma znaczenie w kontekście dylematu moralnego AI: czy to jest w porządku, że wygląda jak jego zmarła siostra? Dobry pomysł, a tak powierzchownie i nieciekawie pokazany. Ten dylemat wcale nie wybrzmiewa na ekranie tak, jak powinien. Po dwóch scenach jest szybko ucięty.
Tak naprawdę najlepszy w tym wszystkim jest finał, który w końcu przedstawia ważnego złoczyńcę – Mefista. Postać, w którą zgodnie z plotkami wciela się Sacha Baron Cohen, jest intrygująca i charyzmatyczna. Z jednej strony dostajemy oklepaną reprezentację diabła, który ubija interes, dając komuś coś w zamian za duszę. Z drugiej strony jest w nim coś więcej – coś nietypowego. Aktor stara się go trochę wyrwać ze schematu. Teoretycznie w tej historii nie potrzeba więcej: Mefisto ma być jedynie diabłem z charyzmą. To się sprawdza, bo pomimo pewnego rodzaju sztampowości, osobowość aktora nadaje temu większą wartość.
Gdy w kluczowym momencie dochodzi do rozmowy z Riri Williams, Mefisto staje się jeszcze ciekawszy i – być może – ważniejszy dla MCU. Twist z ostatnich minut Ironheart to zaskoczenie: mamy superbohaterkę, która zaprzedała duszę diabłu. Cały serial sugerował, że ten fakt spowodował pewnego rodzaju kontrolę Hooda przez Mefisto. To decyzja, która jako jedyna została naprawdę dobrze pokazana na ekranie i logicznie umotywowana – może mieć ciekawe konsekwencje, nawet w Avengers: Doomsday. Najlepszy moment serialu i jedna z większych niespodzianek, jakie Marvel zaserwował w ostatnich latach.
Ironheart nie oglądało się dobrze, bo te sześć odcinków nie ma na tyle siły fabularnej, by ukazać atrakcyjne wydarzenia. Przez większość czasu historia nudzi albo wzbudza pewnego rodzaju frustrację – pojawiło się wiele świetnych pomysłów, które nie wybrzmiały na ekranie. Twist z Mefistem to trochę za mało. Owszem, zachowano spójność, a łączenie magii z nauką wypadło nawet interesująco, niestety wprowadzono to zbyt późno. Za dużo w tej produkcji złych decyzji i niedopracowań reżyserskich. To serial przeciętny, o którym łatwo zapomnieć.
Poznaj recenzenta
Adam Siennica



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 60 lat
ur. 1962, kończy 63 lat
ur. 1980, kończy 45 lat
ur. 1980, kończy 45 lat
ur. 1970, kończy 55 lat

