JLA. Amerykańska Liga Sprawiedliwości #03 – recenzja
Data premiery w Polsce: 14 września 2016Grant Morrison przyzwyczaił już czytelników do tego, że w swoich scenariuszach potrafi mocno odlecieć. Trzeci tom JLA jest tego najlepszym przykładem.
Grant Morrison przyzwyczaił już czytelników do tego, że w swoich scenariuszach potrafi mocno odlecieć. Trzeci tom JLA jest tego najlepszym przykładem.
Bardzo dobrze, że Egmont zdecydował się na wydanie runu Morrisona, bo dzięki temu dostajemy w komiksowej pigułce możliwość obcowania z najdziwaczniejszymi przygodami najważniejszych postaci ze stajni DC, a przy okazji zaliczamy przegląd najrozmaitszych zagrożeń, z którymi superbohaterowie muszą się mierzyć niemal na każdym kroku. Czuje się w tych historiach ducha lat dziewięćdziesiątych, reprezentowanych u nas niegdyś przez nieodżałowany TM-Semic, a dzięki rozbuchanej wyobraźni scenarzysty, wrażenie te jest jeszcze mocniej spotęgowane.
Problem w tym, że różnie bywa z poziomem historii. JLA. Amerykańska Liga Sprawiedliwości #01 bardzo pozytywnie zaskakiwał, JLA. Amerykańska Liga Sprawiedliwości #02 zaś stanowił wyraźny spadek formy, a do fabularnego galimatiasu zbyt często pasowało określenie superbohaterska sieczka. Na szczęście w JLA. Amerykańska Liga Sprawiedliwości #03 Morrison wydaje się bardziej trzymać na wodzy swoje zapędy i choć jego szalone pomysły osiągają tu dotychczasowe apogeum w serii o przygodach JLA, to jednak mamy wrażenie, ze twórca sprawuje nad wszystkim pełną kontrolę - w tym szaleństwie jest metoda.
Trzeci tom raczy nas ciekawą graficznie okładką z ładnie wycieniowanymi i nierozsadzającymi przestrzeni głównymi postaciami Ligi, Ten obrazek bardzo dobrze wprowadza w klimat pierwszej opowieści ze zbioru. Składa się ona z dwóch zeszytów zatytułowanych To i Zdobywcy, jest tajemnicza, mroczna, i stanowi hołd oraz jednocześnie nawiązanie do Sandman. Preludes and Nocturnes Neila Gaimana. Jeśli mamy klimaty sandmanowe, to muszą być sny i zarazem bardzo dziwny przeciwnik - w tym przypadku to coś bardzo, bardzo wielkiego, w większości zielonego i do tego z sauronowym okiem. Coś, z czym nie za bardzo wiadomo jak sobie poradzić (z podobieństw przychodzi tu na myśl choćby pewna istota z The New Frontier). Ta pierwsza rozgrywka solidnie przygotowuje nas do dawki surrealistycznych pomysłów w dalszej części komiksu, zaraz po tym, jak zaliczymy nieco wytrącające z rytmu spotkanie z JLA w wersji z roku 1 000 000. Ów zeszyt był potrzebny dla rozjaśnienia pewnych późniejszych wątków, choć akurat skrótowe z konieczności potraktowanie puenty tej historii przez wydawców pozostawia pewien niedosyt.
Smakowita za to jest następna opowieść, w której Liga musi zmierzyć się z całkiem nowymi przeciwnikami i szalonym amerykańskim generałem, który przechodzi zaskakującą transformację. W tej dwuczęściowej historii Grant Morrison mocno popuścił wodze wyobraźni. Brawa należą się za czwórkę debiutujących postaci o nadludzkich mocach, które na rozkaz generała wszczynają totalną demolkę, a w rzeczywistości mają za zadanie zdyskredytować Ligę i ją zastąpić. Wcześniej pojawia się jeszcze echo z przeszłości, czyli nawet sympatyczny z wyglądu, acz bardzo niebezpieczny potwór nazywany "Kudłaczem", który okaże się kluczowym elementem tej fabuły. Z kadru na kadr czuć, jak Grant Morrison chce przeskoczyć sam siebie, albo przynajmniej wprowadzić do przewidywalnych z założenia historyjek niespokojnego, szalonego ducha z jego bardziej odjechanych projektów w rodzaju Doom Patrol. To jednak wciąż dopiero wstęp do tego, co będzie działo się dalej, kiedy to do głosu dojdą zagrożenia aż z Piątego Wymiaru (kto czytał Superman: Action Comics Vol. 1: Superman And The Men Of Steel Morrisona z Nowego DC, doskonale wie o co chodzi) - wtedy będziemy już mieli zapewniony totalny odlot.
O tym co przeczytamy i co zobaczymy na tych planszach trudno nawet pisać, trzeba tego samemu doświadczyć. Zaczyna się dziwnie, bo od tajemniczych, uwalnianych, przepotężnych dżinów. W intrygę wtrąca się jeszcze jedna z najciekawiej zaprojektowanych tu postaci, czyli pewien zapomniany superbohater o imieniu Triumph, a gdy już na całego zaczynają się tarcia z Piątym Wymiarem, wkraczamy do świata niczym z Alicji w Krainie Czarów. Doświadczamy miksu magii, nauki i czystego szaleństwa, objawianego na planszach z podróży Green Lanterna i gościnnie tu występującego Kapitana Marvela do tegoż dziwacznego miejsca. Jest zatem zwariowanie, ale jest także zabawnie, choćby dzięki wyczynom i sucharom Plastic Mana, a także oldschoolowym z ducha występom członków Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Dzieje się bardzo dużo, czasem aż oczy bolą od feerii kolorów, ale tym razem Morrison staje na wysokości zadania i daje w efekcie rozluźniającą, przetkaną momentami zadumy fabułę.
W jakimś sensie JLA Morrisona jest fenomenem - czuć jakby artysta chciał doprowadzić konwencję superbohaterską do granic swych możliwości, nawet jeśli momentami są to granice absurdu. To jest działanie zupełnie inne, a nawet przeciwstawne temu, co robił w swych scenariuszach, dekonstruując fabułę, Alan Moore. W przypadku Morrisona odnosimy wrażenie tworzenia rodzaju nadkonstrukcji, polegającej na wrzuceniu do jednego worka wszystkiego co się da, wymieszania, a potem wyrzucenia na zewnątrz wszystkich elementów, które muszą stworzyć jakiś schemat. O dziwo - w przypadku historii superbohaterskich tak można, tak się da. Nieważne jak wydumana fabuła, jaki poziom głupot, wciąż to kupujemy i cieszymy się jak dzieci, bo jakimś trafem te wszystkie scenariuszowe zabiegi wydają nam się uzasadnione. Tak po prostu działa mitologia, niejako sama z siebie wymaga, by zweryfikować czy wszystko w przypadku superbohaterskich opowieści jest możliwe. I tym właśnie zajmuje się Grant Morrison. Raz wychodzi mu to lepiej, raz gorzej. Tym razem wyszło zdecydowanie lepiej.
Źródło: fot. Egmont
Poznaj recenzenta
Tomasz MiecznikowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat