Każdy zapłaci za to, co zrobił
Po słabym trzecim odcinku i przeciętnym czwartym, nadszedł czas na odbicie się od dna i pokazanie, co to znaczy dobry epizod. Boardwalk Empire dopiero teraz rozwija skrzydła, serwując nam to, czego brakowało każdemu fanowi serialu.
Po słabym trzecim odcinku i przeciętnym czwartym, nadszedł czas na odbicie się od dna i pokazanie, co to znaczy dobry epizod. Boardwalk Empire dopiero teraz rozwija skrzydła, serwując nam to, czego brakowało każdemu fanowi serialu.
Będę szczery - straciłem nadzieje. Ostatnich odcinków na dobrą sprawę nie polubiłem, brakowało im pazura i nie reprezentowały sobą niczego ciekawego. Jakież było moje zdziwienie, gdy po suszy nagle spadł deszcz, pozwalając historii rozkwitnąć. Dawno nie widziałem równie udanego epizodu. Nawet sceny z Gillian nie zdołały zepsuć mi zabawy!
Mocą napędową tego odcinka jest atak z zaskoczenia. Scenarzyści dosłownie strzelają akcjami, których nikt się nie spodziewa. Z początku wszystko toczy się powoli. Pojawia się typowe dla seriali przesłuchanie. W tym momencie pragnę pokłonić się Anthony'emu Laciura za cały wkład włożony w swoją postać. Gdyby nie on, niektóre sceny byłyby pozbawione magii. To, co odróżnia ten motyw, to świetna gra aktorska odtwórcy Eddiego. Pominę już odgrywanie bólu, bo nie o to w tym chodzi. Czuć w tej scenie emocje, strach i łzy, jakie temu towarzyszą. O ile nie jestem zbyt przywiązany do części postaci, tak Eddie po prostu chwyta za serce za każdym razem, gdy się pojawia.
Tydzień temu Willi spłatał żart swego życia. Rzecz w tym, że nikomu nie było do śmiechu, a czara goryczy wypełniła się po brzegi. A w tym odcinku ten gorzki trunek trzeba było wypić. Z pomocą przychodzi nie kto inny, tylko zimny wujek Nucky. Dialog między nimi jest swoistym powrotem do korzeni, gdy Thompson budził podziw swoim światopoglądem i mądrością. Jesteśmy powoli przyzwyczajani do chłodu, z jakim obchodzi się z bliskimi. Nie inaczej jest i w tym wypadku. Niejednokrotnie widziałem lepsze sceny tego typu - lepiej zagrane z większymi emocjami. Mimo tego rozmowa trzyma poziom i jest tym, czego oczekuje się po obu postaciach.
[video-browser playlist="634612" suggest=""]
Trochę gorszy poziom prezentuje sobą Van Alden. Postać zdaję się nie rozwijać. Pomimo iż ciągle pchany jest w coraz to nowe sytuacje, ciągle pozostaję tą sama osobą. Scenarzyści na każdym kroku pokazują nam, jak bardzo jest wystraszony, czasami tylko dodając bójkę z jego udziałem. O ile kilka odcinków temu dało się przymknąć na to oko, tak teraz staje się to powoli męczące. Ile razy można wałkować ten sam motyw?!
Z racji, że Gillian jest tak samo męczącą i nie potrzebną postacią jak zawsze, wstrzymuję się nawet od komentowania scen z jej udziałem. Jest to typowy zapychacz. Gillian coraz bardziej stacza się na dno i muszę przyznać, że jest w tym całkiem dobra.
Na koniec zostawiam fabrykę, o którą rozbija się cała wspaniałość tego odcinka. Scena przy zakładzie, to prawdziwy majstersztyk. To, co tam się stało przebija nawet finał poprzedniej serii. Akcja była tak szybka i niespodziewana, jak scena z Sonnym w Ojcu Chrzestnym. Jeszcze długo byłem w szoku po tak zaskakującym zwrocie akcji. Dalsze sceny przemilczę, by nie popsuć seansu tym, którzy jeszcze nie zdążyli tego epizodu obejrzeć. Mogę tylko dodać, że rzadko zdarza się widzieć tak dobrze zagraną wściekłość, jak w przypadku postaci Ala Capone. Nadal w głowie przewija mi się wyraz jego twarzy i wypowiedziane przezeń słowa "Every fucking thing that crawls, is gonna pay".
Podsumowując, "Erlkönig" to odcinek dobry - jak na ten sezon nawet wybitny. Twórcy zaserwowali nam to, co w kinie gangsterskim najlepsze. Pomimo tego nie zdołano się ustrzec wątków średnich i mało ciekawych. Jednakże nawet to nie jest w stanie przysłonić najlepszych scen i emocji jakie towarzyszyły oglądaniu.
Poznaj recenzenta
Mariusz OlszewskiPoznaj recenzenta
Marcin KargulDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat