Czasy się zmieniły, więc nie można oczekiwać, że po 30 latach od ukazania się drugiej części Kogel-Mogel nowsze odsłony będą utrzymywane w pamiętnym stylu rodem z PRL-u. Paląca potrzeba świeżości i innowacyjności w polskim kinie zmusza twórców filmowych do wprowadzania coraz śmielszych rozwiązań, a tym samym rezygnacji z dawnego charakteru na rzecz obecnie panującej mody. Tylko dlaczego przy próbie unowocześnienia fabuły zatraca się jednocześnie dobry komediowy smak? W najnowszej odsłonie hitu z przełomu lat 80. i 90. nie ma absolutnie żadnego wyważenia między prawdziwie bawiącym dowcipem a żałosnym skeczem kabaretowym. Brak wyczucia, co jest zabawne, a co wręcz wprawia w zakłopotanie, wystarczająco odstrasza od ponownego obejrzenia filmu. Wielka szkoda - z klasyki kina znowu uczyniono żenujące widowisko. Fabuła to istne pomieszanie z poplątaniem. Można by wymieniać bez końca: wątki religijne, w tym wyniesiony na piedestał sakrament małżeństwa kontrastujący z życiem na „kocią łapę”, kultura polska z pstrokatym czynnikiem amerykańskim, femme fatale, wojna płci, a przy tym masa stereotypów męskich i damskich oraz kwitnąca miłość LGBT między polską policjantką a Azjatką na konserwatywnej ziemi wsi Brzózki. Już samo wyliczenie poruszanych wątków wydaje się abstrakcją. Jakby tego było mało, akcja oparta jest przede wszystkim na konflikcie damsko-męskim, który przeobraża się w monstrum i terroryzuje ogół bohaterów. Wszystko za sprawą nieporozumienia, przez które urzędniczka Bożena z atrakcyjnej i powabnej uwodzicielki zmienia się nagle w prawdziwą wariatkę, próbującą zniszczyć życie rodzin Zawady i Wolańskich. Kiedy wywraca ich świat do góry nogami, nagle kończy się jej historia, co ewidentnie świadczy o braku koncepcji na rozwój postaci. Kobieta modliszka - gdyby ten motyw został obmyślony z głową, mógłby naprawdę nadać charakter produkcji. Tymczasem zamiast dominującej kobiecej siły, otrzymaliśmy średniej jakości podróbkę Sharon Stone, usiłującą odtworzyć scenę przesłuchania Catherine Trammell. Jak się można domyślić, wyszło to bardzo tandetnie.
fot. Karina Szymczuk, W-Impact
+2 więcej
Gra aktorska Anny Muchy i tak nie wypadła najgorzej. W porównaniu na przykład do nieistniejącej Grażyny Błęckiej-Kolskiej polska Sharon Stone może zyskać swoich zwolenników. Tak naprawdę postać Katarzyny Zawady gaśnie z każdą kolejną odsłoną serii. Bohaterka Błęckiej-Kolskiej była w ostatniej części tak mdła i bez wyrazu, że równie dobrze mogłoby jej tam nie być. Jedynie wątek miłosny między profesorem Marianem Wolańskim przypominał o jej istnieniu. Równie nijaki okazał się Nikodem Rozbicki, grający Marcina Zawadę. Nie wyróżniał się na planie niczym specjalnym, a jego rola została w jednej chwili sprowadzona do świecenia pośladkami. Jednak najbardziej męczącą i denerwującą postacią okazała się przerysowana do bólu matka Marleny Wolańskiej, w którą wcieliła się Dorota Stalińska. Mama żony Piotrusia, znanego z lat świetności Kogla-Mogla, została ukazana jako światowa kobieta, która bez wstydu zmieniała mężów dla korzyści majątkowych. Postać ta z pewnością ubarwiłaby produkcję (sam fakt, że grała ją Stalińska), gdyby nie to, że kobieta wyrażała się wyłącznie w języku polgielskim. Przeplatanie ze sobą polskiego i angielskiego w każdym zdaniu jest irytujące - i to nawet przez krótką chwilę. W czwartej części komedii matka Marleny mówiła w ten sposób przez cały swój sceniczny czas, co doprowadzało momentami do obłędu. Na myśl o jej wedding, wedding dress i rich mężu, który niebawem powinien być dead, rodzi się piekielna niechęć do tego wcielenia. Najbardziej rozczarowujący okazał się humor, który zdominował fabułę, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Czy to komizm postaci, jak w wypadku matki Marleny powracającej z Ameryki, czy komizm sytuacyjny – przykład niechlubnego epizodu oceny pośladków Marcina Zawady, wszystko to było naprawdę kiczowate. Można odnieść wrażenie, że twórcy toczą desperacką walkę o rozbawienie widowni, co oczywiście przynosi odwrotny od zamierzonego skutek. Gdyby całość nie była nafaszerowana przesadną różnorodnością i odrealnionymi bohaterami, nawet kiepski żart dałoby się strawić. Myślę, że umiar potrafiłby zmienić nieco wydźwięk produkcji. Być może wtedy nie trzeba by było stawiać na prostacki dowcip w postaci ukazywania pośladków Rozbickiego. Prawdopodobnie zrezygnowano by z równie żenującego wątku, jakim było powtarzające się komplementowanie biustu Anny Muchy. Poprzez charakter żartu w filmie nie za bardzo wiadomo, do kogo całość jest skierowana. Dodatkowo pojawianie się polskich odpowiedników angielskich słówek zaraz po ich wypowiedzeniu, nie świadczy dobrze o postrzeganiu przez twórców potencjalnego widza. Szukając pozytywów, należy wspomnieć o imponującym doborze aktorów. Na liście kadry filmowej ukazali się artyści, którzy zapisali się w dziejach historii kina polskiego jako profesjonaliści w swoim fachu. Ewenementem była epizodyczna rola Krzysztofa Kiersznowskiego, który wcielił się w postać przypadkowego mężczyzny spod klasztoru. Poprzez swoją krótką wypowiedź kupił mnie do reszty i z wielkim żalem należy stwierdzić, że świat stracił wspaniałego aktora. Podobne refleksje wzbudziła we mnie fenomenalna Katarzyna Łaniewska, która i w pierwszych częściach Kogla-Mogla, i też po upływie ponad 30 lat wciąż idealnie odegrała Solską. Nie potrafię wyobrazić sobie innej aktorki odtwarzającej rolę matki Kasi, gdyż Łaniewska robi to po mistrzowsku. Również należy wspomnieć o Pawle Nowiszu, którego po raz ostatni możemy ujrzeć na ekranie. Miło było go znowu zobaczyć jako Józefa Goździka, jadącego traktorem ze swoją żoną Zofią. Jak widać, pomimo tak wielu wybitnych twarzy, nie udało się spełnić oczekiwań widzów. Wielka szkoda, że ostatnie role w życiu wspomnianych artystów kojarzone będą z tak mierną produkcją. Z bólem serca należy stwierdzić, że Koniec świata, czyli Kogel Mogel 4 to film bez większej historii i bez większego pomysłu na całość. Braki w fabule wypchane zostały momentami ordynarnym humorem, który w natłoku tej pstrokacizny po prostu męczy. Absurdem są niektóre sytuacje, gdy dorośli ludzie, zamiast usiąść i wyjaśnić między sobą trapiące ich problemy, wywołują istny armagedon. Myśląc o tej produkcji, tęsknie za czasami, kiedy lekkie komedie naprawdę bawiły, nie krępowały i niosły ze sobą jakieś przesłanie. Tymczasem w czwartej części Kogla-Mogla otrzymaliśmy odrealnioną fabułę, z której nic nie wynika. Wszystko jest nijakie, męczące, a w pamięć zapada jedynie goły tyłek Rozbickiego czy ponętny biust Anny Muchy. Głoszony „koniec świata” w tytule rzeczywiście świadczy o końcu, ale lat świetności tej kultowej komedii. Życzyłabym sobie i wszystkim widzom, aby twórcy filmowi zaprzestali tworzenia na siłę dalszych losów wsi Brzózki, przynajmniej z szacunku do pierwszych części Kogla-Mogla.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj