

Król nie żyje w reżyserii Diego Ongaro to amerykański dramat, w którym w roli głównej występuje Freddie Gibbs – raper, dla którego jest to debiut aktorski. Fabuła skupia się właśnie na raperze, Mercurym Maxwellu, który celem znalezienia inspiracji twórczej przenosi się na wieś, do gospodarstwa rolnego. Tam, z dala od sławy i wielkiego miasta, muzyk znajduje ukojenie – ma możliwość wyciszyć się i zastanowić nad tym, czego właściwie chce od życia. Produkcja w bardzo subtelny sposób opowiada o zwątpieniu, które może dosięgnąć każdego – nawet kogoś, kto ma już wszystko.
Nowy film zaskoczył mnie już od pierwszych minut – cała opowieść rozpoczyna się przykuwającą uwagę ciszą, która (jak się szybko okaże) będzie motywem przewodnim przez kolejne półtorej godziny seansu. Produkcja jest niesłychanie oszczędna w środkach – wraz z głównym bohaterem spacerujemy po sennej wiosce, która daje ogromne pole do autorefleksji, zarówno Maxwellowi, jak i samym widzom. Jest zamglona przestrzeń, piękne jesienne krajobrazy, deszcz, spokój i harmonia – film momentami koi zmysły i choć akcji bieżącej nie ma tu praktycznie wcale, osobiście było mi trudno oderwać się od ekranu. Główny problem stanowią tu osobiste rozterki muzyka, na które nie ma cudownego rozwiązania – bohater, zamiast podejmować próby walki, po prostu pozwala swoim myślom i niepewnościom płynąć, a widzowie wraz z nim obserwują kroczek po kroczku, do czego może to doprowadzić. Mimo dużego ładunku melancholijnego, w filmie jest również nadzieja – twórcom udało się zachować balans i świeżość w tak wymagającym temacie, jakim jest kryzys egzystencjalny. Produkcja jest absolutnie pozbawiona banałów i szablonów, za co należy się jej ogromny plus.
Żeby jednak nie było zbyt statycznie, twórcy co jakiś czas wprowadzają na ekran znacznie mocniejsze sceny – wielokrotnie towarzyszymy bohaterowi w obdzieraniu tuszy wieprzowej ze skóry; równie często jesteśmy świadkami jego procesu tworzenia, w którym z ekranu lecą siarczyste przekleństwa i wulgaryzmy, stojące w kontrze do spokojnego i harmonijnego świata przedstawionego. Jest zarazem cicho i kameralnie oraz ostro, krzykliwie czy momentami odpychająco – twórcy bawią się z widzem, oferując mu zupełnie skrajne wrażenia wizualne i dźwiękowe. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tym, jak dobrze to ze sobą współgra i jak pomysłowo zrealizowano tę opowieść – choć mogłoby się wydawać, że fabularnie jest to coś banalnego, takie opracowanie tego tematu na ekranie sprawia, że po seansie film mocno rezonuje w głowie i prowokuje do przemyśleń.
Aktorsko Gibbs radzi sobie świetnie – trudno dać wiarę, że jest to jego debiut na wielkim ekranie. Jego bohater jest autentyczny, przekonuje do siebie, wzbudza empatię. Tak naprawdę cały film spoczywa właśnie na barkach rapera – poza nim przez ekran przewija się zaledwie kilka postaci, z których większość jest drugoplanowa. Wszystko to składa się na spójny obraz jednostki odizolowanej od świata zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym.
Król nie żyje to dla mnie odkrycie – to bardzo dobre, skromne, surowe, „festiwalowe” kino, które spodoba się widzom szukającym w filmach refleksji. Nie jest to bynajmniej produkcja lekkostrawna czy uniwersalna – na ekranie dosłownie nic się nie dzieje, a to, co najważniejsze w przekazie trzeba samemu wypracować w swojej głowie. Produkcja jest bardzo dobrze zrealizowana i równie dobrze zagrana, znakomicie ilustrując podjęty przez twórców temat. Trudno powiedzieć „polecam” ze świadomością specyfiki tej produkcji, jednak jeśli jesteście otwarci na niszowe kino, zdecydowanie warto obejrzeć.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina Ławicka

