Legends of Tomorrow: sezon 4, odcinki 3-7 – recenzja
Im dalej w las, tym lepiej – tak w skrócie można ocenić ostatnie kilka odcinków Legends of Tomorrow. Początek sezonu był naprawdę słaby, ale z biegiem czasu i pojawianiem się kolejnych bohaterów (i wrogów), serial nabrał uroku. Tego samego, co poprzedni sezon.
Im dalej w las, tym lepiej – tak w skrócie można ocenić ostatnie kilka odcinków Legends of Tomorrow. Początek sezonu był naprawdę słaby, ale z biegiem czasu i pojawianiem się kolejnych bohaterów (i wrogów), serial nabrał uroku. Tego samego, co poprzedni sezon.
Legends of Tomorrow to najlepszy serial z całego Arrowverse – trudno z tym polemizować tym bardziej, że w całym szaleństwie związanym z podróżowaniem w czasie, likwidowaniem anachronizmów i tym podobnych rozrywek jest metoda. To zabawa konwencją, wydarzeniami historycznymi, a przy tym trochę formą, aż po liczne nawiązania do popkultury. I to się broni.
O tym, że dla Legend idą lepsze czasy (oczywiście na ekranie) pierwszy sygnał dostaliśmy w odcinku, w którym pojawia się nowy członek zespołu bohaterów – Zari, która jest nierozerwalnie połączona z Amayą, oraz kolejnym przeciwnikiem – Kuasą. Wszystkie wywodzą się z Zamezi i są połączone więzami krwi, a co za tym idzie – wszystkie mogą władać totemami, dzięki którym zyskują nadnaturalne moce. Jednak rzeczywistym powrotem do formy, jaką znaliśmy z poprzedniego sezonu, był odcinek zatytułowany Phone home, a który skupiał się na bardzo młodej wersji Raya Palmera. Choć na pierwszy rzut oka nie było to widoczne, w całości odcinek mocno nawiązuje do słynnego filmu Stevena Spielberga ET. Tak jak tam, tak i tutaj fabuła opierała się na ratowaniu małego obcego, który zagubił się na ziemi. Dzięki temu dostaliśmy chwilowy powrót wroga, z jakim bohaterowie Arrowverse mierzyli się w czasie ostatniego crossovera – Dominatorów, a właściwie jednej z przedstawicielek tego gatunku, która poszukiwała swojego dziecka. Co prawda odcinek nie był tak wybitny, jak dzieło Spielberga, ale przyjemność z oglądania była przednia.
Kolejny epizod przenosi nas do Londynu w 1897 roku, po którym grasował... wampir, a przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka, bo też okazało się, że każda ofiara była wykorzystywana przez ludzi Mallusa do ożywienia jednego z wrogów Legend – Damiena Darhka, który zginął pod koniec poprzedniego sezonu. O tej postaci trzeba powiedzieć jedno – tak jak była miałka i nudna jeszcze za czasów najgorszego sezonu w historii Arrow, tak teraz jest jedną z fajniejszych postaci całego Arrowerse. Odgrywający go Neal McDonough robi to z odpowiednim dystansem, z jakim robiony jest cały serial o Legendach, a przy tym w końcu potrafi wzbudzić grozę i niejako szacunek u Legend. W tym odcinku powrócił też Rip Hunter w wersji, jaką widzieliśmy w pierwszym sezonie – maniaka opętanego myślą o znalezieniu Mallusa (wtedy Randala Savage'a) i powstrzymania go. Przez to popełnia mnóstwo błędów i sprzeciwia się zasadom Biura Czasu, które sam przecież tworzył. Z tego powodu jego twór obraca się przeciwko niemu. W ten sposób na jakiś czas znów żegnamy się z tą postacią, choć pewnie nie na długi.
W tym samym epizodzie poznajemy kolejną postać zwerbowaną przez Mallusa – Eleanor Darhk, czyli córkę Damiena, którą gra oglądana niedawno w serialu Supernatural Courtney Ford. Trzeba przyznać, że ich duet wygląda na ekranie naprawdę dobrze. Co prawda to nie to samo, co trójka Malcom Merylin, Eobard Thawne i Damien Darhk, ale i tu można bez ogródek powiedzieć, że interesujący wrogowie są połową sukcesu tego serialu.
Widać to w kolejnym odcinku Legend, który dzieje się w 1930 roku w Hollywood, gdzie dochodzi do anachronizmu związanego z kręceniem filmu o Helenie z Troi. Powód? Prawdziwa Helena z Troi pojawiła się w studiu, gdzie kręcono film i doprowadziła do wojny tym razem pomiędzy dwoma studiami filmowymi. W tym epizodzie wychodzi na jaw jeden z celów Mallusa – utrzymanie wszelkich anachronizmów wpływających na zmianę historii. Pewną wisienką na torcie w tym odcinku była zmiana ciał między Jaxem i profesorem Steinem. Cóż powiedzieć – było zabawnie i po raz pierwszy zobaczyliśmy, że aktor grający Jaxa – Franz Drameh, ma potencjał aktorski.
Ostatni z dotychczas wyemitowanych epizodów to wypisz wymaluj nawiązanie do jednego z największych hitów kina akcji - Predatora. Twórcy zresztą się z tym nie kryją od pierwszych scen, jak i później, kiedy Rory ze względu na sytuację musi się nazywać Schwarzenegger, czy też wprost bohaterowie mówią, że wszystko dzieje się jak w tym filmie (albo jak w Terminatorze, bo i do tego nawiązują). Sprawcą całego zamieszania jest dawno nie widziany goryl Grodd, który chce doprowadzić do wybuchu III wojny światowej, wyniszczenia ludzkości i objęcia panowania nad planetą, gdzie będą żyły tylko goryle (czyli taka swoista wersja „Planety małp”). Legendom oczywiście udaje się zniweczyć jego plany, ale wydaje się, że tylko na chwilę, a Grodd stanie się kolejnym członkiem grupy tworzonej przez tajemniczego Mallusa.
Teraz czas na crossover pomiędzy wszystkimi serialami z Arrowerse, który znacząco nie wpłynie na dotychczasową jakość Legends of Tomorrow. Ten serial cały czas trzyma bardzo fajny poziom dając nam sporo ciekawostek, easter eggów, nawiązań do popkultury i hitów światowego kina. Z każdym kolejnym odcinkiem i wprowadzaniem kolejnych bohaterów robi się też ciekawsza fabuła wyjątkowo w myśl zasady, że im więcej, tym lepiej. I oby tak było w kolejnych epizodach.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1946, kończy 78 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1978, kończy 46 lat