Źródło: We Made A Thing Studios
Fabuła filmu jest prosta jak budowa cepa. Mamy introwertyczną księżniczkę Sairę, którą ukochana rzuca tuż przed Lesbobalem. Zanim dziewczyna zdąży utopić się we własnych łzach i stworzyć kolejną smutną playlistę, dostaje wiadomość, że jej eks została porwana przez Białych Hetero Inceli z Kosmosu. Ta rasa desperacko szuka gorących mamusiek, których niestety już nie ma w okolicy. Saira postanawia więc bohatersko uratować swoją byłą. Żeby to zrobić, musi się jednak zdobyć na największe poświęcenie – wyjść z domu i porozmawiać z ludźmi. Brzmi absurdalnie? A to dopiero początek!
Przez cały seans obserwujemy więc podróż Sairy, której celem jest wyrwanie byłej – i narcystycznej do szpiku kości – dziewczyny z rąk porywaczy. W rzeczywistości jednak to także podróż duchowa bohaterki, która po raz pierwszy w życiu zbiera się na odwagę, by wyjść naprzeciw światowi zewnętrznemu. Musi stawić czoła nie tylko żądnej krwi drag queen, mizoginistycznemu statkowi kosmicznemu i Białym Hetero Incelom z Kosmosu, ale również własnym lękom. Gdy wychodzi ze swojej bańki, zaczyna inaczej patrzeć na dotychczasowe problemy. Na przykład: co jeśli nie jest złym dzieckiem, tylko ma złych rodziców?
Wszystkie wnioski, do których dochodzi Saira, nie są specjalnie odkrywcze. Co nie zmienia faktu, że pod otoczką niekończących się i niewybrednych gagów w tym filmie kryje się ogromne serducho. Lesbijska księżniczka kosmosu to prosta historia, ale nie miłosna – tylko opowiadająca o odkrywaniu siebie i własnej wartości. No i może o tym, jak prawidłowo używać labrysa. Jestem pewna, że niska samoocena to coś, z czym na pewnym etapie życia musiał zmierzyć się każdy człowiek, dlatego łatwo utożsamiać się z główną bohaterką.
W opisie filmu pojawiła się informacja, że to lektura obowiązkowa dla fanów Ricka i Morty’ego oraz Pory na przygodę. Choć nigdy nie oszalałam na punkcie tego pierwszego, to Adventure Time pokochałam już jako dziecko i później często do niego wracałam jako dorosła osoba. Dlatego rozumiem te porównania. Po pierwsze, Lesbijska księżniczka kosmosu nie ma filtra i nabija się ze wszystkich, w tym z samej siebie. Nie ma tu tematów tabu, z których nie można żartować. Po drugie, jest absolutnie absurdalna.
Mamy więc do czynienia z kolorowym i cudownie odjechanym światem, w którym wyobraźnia nie zna granic. Jeśli miałabym opisać Lesbijską księżniczkę z kosmosu jednym zdaniem, byłoby to: twórcy pewnego dnia obudzili się i zdali sobie sprawę, że mają wolną wolę i mogą wszystko. Mamy więc Clitopolis, chronioną przez błonę dziewiczą planetę lesbijek, którą ponoć trudno znaleźć. Krowy w hełmach kosmicznych, które podnoszą w górę znak „moo”, gdy obok nich przelatujesz. Statek kosmiczny w kształcie fallusa, który strzela białą mazią. Magiczny labrys, który wyciąga się spomiędzy nóg – to nie przenośnia. I o wiele, wiele więcej.
Taki humor nie trafi do każdego – ale jeśli go lubicie, to będziecie się fantastycznie bawić od początku do końca. A po śmiechach na sali mogę stwierdzić, że uczestnicy Octopusa byli targetem docelowym tego filmu. Należy także dodać, że większość żartów jest ściśle związana ze slangiem internetowym i queerową kulturą, więc produkcja będzie zabawna głównie dla osób, które siedzą w tym środowisku. Domyślam się, że taki Deadpool & Wolverine też był o wiele śmieszniejszy dla widzów, którzy byli w stanie wyłapać większość easter eggów w trakcie seansu. Ja dosłownie siedziałam w tym temacie tak głęboko, że byłam w stanie z pamięci wyrecytować historię anulowanego filmu o Gambicie.
Źródło: We Made A Thing StudiosLesbijska księżniczka kosmosu przywodzi mi na myśl jeszcze inny tytuł. Chodzi o film Scott Pilgrim kontra świat. Obie produkcje mają bardzo podobne tempo i sposób błyskawicznego przechodzenia z jednego wątku w drugi. Są też podobnie odjechane. I widziałam, że nie tylko ja mam takie skojarzenia, ponieważ David Opie z IndieWire także o tym wspomniał w swojej recenzji w Rotten Tomatoes. Podsumowując: Lesbijska księżniczka kosmosu ma w sobie klimat złotych kreskówek z Cartoon Network i zabiera nas na szaloną przejażdżkę po galaktyce, memach i dwuznacznych żartach. Jest w niej wiele odnośników do popkultury, w tym transformacja rodem z Czarodziejki z księżyca.
Film jest głęboko osadzony w queerowej tematyce – mamy w końcu do czynienia z planetą lesbijek! – ale i tu jest pewien twist. Bo skoro stworzyliśmy świat, w którym osoby heteroseksualne i homoseksualne żyją w spokoju obok siebie, to nagle pozbyliśmy się wątku, na którym skupia się lwia część queerowego kina, czyli coming outu i wykluczenia. Problemy Sairy nie są więc związane z jej seksualnością, co w pewnym sensie jest rewolucyjne. Zauważcie, że tego rodzaju kino ma problem z homogenicznością. A przecież nie każdy film z reprezentacją queerową musi opowiadać o prześladowaniu – tak samo jak nie każda produkcja z czarnoskórą obsadą musi skupiać się wyłącznie na temacie niewolnictwa.
Poznaj recenzenta
Paulina Guz