Maria – recenzja filmu [WENECJA 2024]
Data premiery w Polsce: 17 listopada 2024Maria Callas to była ikona. Mówi się, że takich fenomenów – w świecie tandetnego blichtru i tanich sensacji – dzisiaj już nie ma. I chyba coś w tym jest, skoro Angelinie Jolie nie udaje się zimitować charakterności greckiej Medei.
Maria Callas to była ikona. Mówi się, że takich fenomenów – w świecie tandetnego blichtru i tanich sensacji – dzisiaj już nie ma. I chyba coś w tym jest, skoro Angelinie Jolie nie udaje się zimitować charakterności greckiej Medei.
Larrain postanowił dokończyć swój kobiecy tryptyk. Najpierw była Jackie Kennedy (Natalie Portman), parę lat później księżna Diana (Kristen Stewart), a przed chwilą w Wenecji premierę miała właśnie Maria z Angeliną Jolie jako jego kolejną muzą. To fabularyzowany biopic, który nie wprowadzi zbyt wiele do wiedzy widza o greckiej piosenkarce.
Po raz kolejny reżyser wwierca się w psychikę swojej (anty?) bohaterki, bawi się faktami, parę z nich przeinacza na potrzeby swojej filmowej opowieści i tym sposobem wypuszcza takiego biograficznego potworka, w którym prawda miesza się z fikcją, stając się artystyczną pulpą, której w sumie nikt zbytnio nie potrzebował. Choć trzeba przyznać, że akcja i flashbacki Callas są na tyle zróżnicowane, że nawet jeśli nie kupujemy tego artystycznego sznytu, to przynajmniej nie musimy spoglądać na zegarek co pięć minut.
She moves like she doesn’t care/Smooth as silk, cool as air
Bohaterkę poznajemy w trakcie jej ostatnich dni, kiedy pod koniec życia mieszkała ze swoim kamerdynerem i gospodynią w Paryżu. To już nie jest ta sama Callas, którą tłumy przed laty wielbiły. Callas topi się w swoich kompleksach, nie potrafi poradzić sobie z własnymi demonami, jest uzależniona od leków i nie potrafi przerobić pewnych zdarzeń z przeszłości. W teorii figura tragiczna, ale już na samym starcie pojawia się pewien złożony problem tego filmu. Do samego końca nie do końca wiadomo, czy Larrain współczuje swojej bohaterce, a może ją w subtelny sposób krytykuje, sugerując, że sama jest odpowiedzialna za tę nieco fatalistyczną sytuację, w której aktualnie się znalazła.
Na dobrą sprawę pewne poruszenie wywołuje w nas postawa stwardniałej Callas wobec otaczających ją ludzi, jak i samej przeszłości. Do końca swych dni – a przynajmniej tak mówi nam reżyser – zdaje się bardziej reliktem swoich czasów, który bezkrytycznie patrzy na swoje dawne dni świetności. Jolie ze swoją posągową twarzą – niegdyś namaszczoną licznymi operacjami plastycznymi, które mocno wpływają na wydźwięk jej roli, jak i samego aktorstwa – cedzi patetyczne kwestie o dawnych czasach, perfekcji w muzyce, czy niepowracającej już miłości. Chwilami ma to swój wdzięk i urok, ale zazwyczaj przypomina fan fiction jakiegoś „niezrozumiałego” przez społeczeństwo nastolatka. Callas nie boi się nawet skrytykować samego śpiewu Marilyn Monroe, którą uważa za beztalencie, udowadniając, że kompletnie nie rozumie nowych czasów i fenomenu kolejnej ery Hollywood, czy odejścia od licznych konwenansów.
You want to take her everywhere/Ooh, it makes you wanna cry
Larrain niejako krytykuje swoją filmową muzę, choć znajduje też dla niej zrozumienie i współczucie, przez co nie bardzo wiadomo, do czego zmierza cała ta Larrainowska układanka. Niby pragnie, abyśmy w pełni zachwycali się jej gracją, ale symultanicznie robi wszystko, aby Callas wydała nam się jednym wielkim straconym złudzeniem. Przypomina to coś w rodzaju Blonde, w którym Andrew Dominik bawił się personą Monroe, tworząc przy tym wydmuszkę bez obranego, konkretnego celu. Tutaj będzie całkiem podobnie. Przy okazji dziennikarze w Wenecji podśmiechują się, że tym samym Maria jest częścią Larrainowskiego multiwersum, bowiem w jednej scenie pojawia się sam John Kennedy, choć nie odgrywa tu większej roli. Taki właśnie jest ten film – poszatkowany, pełen licznych przejść, dygresji, Callasowskich fantazmatów, czy fikcyjnych projekcji. Jeśli nie wiedzieliście, kim była Maria Callas, to dalej się zbyt wiele o niej nie dowiecie. Może co najwyżej lepiej zrozumiecie jej osobowość, jeśli ta nie jest fikcyjna i stworzona pod Larrainowską tezę.
Maria/You've gotta see her/Go insane and out of your mind
Trzeba przyznać Larrainowi, że w tym całym (nie) kontrolowanym chaosie udaje mu się pobawić się formą, czy operować intrygującymi przejściami. Fani poprzednich filmów reżysera będą zachwyceni, bowiem to przede wszystkim repeta z poprzednich narracji, ale co ze stałą resztą? Estetycznie – od kadrowania po zbliżenia na monumentową (dosłownie i w przenośni) twarz Jolie – zdają się małymi dziełami sztuki, nawet jeśli sam storytelling pozostawia bardzo wiele do życzenia.
W trakcie seansu wciąż jednak ściga nas poczucie, że Larrain to w głównej mierze taki filmowy grafoman i z tym jego pokrętnym, choć nomen omen przepięknym wizualnie kinem, naprawdę trudno się polubić. W ostatecznym rozliczeniu to całkiem ciężkostrawna opowieść pełna patosu i kiczowatych dialogów. Angelina Jolie natomiast przypomina zombie (albo żywy szkielet, jak określiła to jedna z dziennikarek) i jej nieciekawa prezencja koresponduje z gasnącą gwiazdą samej Callas. Wygląda to tak, jakby Jolie odgrywała opowieść o samej sobie, która rozgrywa się w tej fikcyjno-historycznej przestrzeni, jaką są wspomnienia, strachy, przemyślenia i żale greckiej artystki. Larrain zdaje się tym filmem robić pean dla samej kariery Jolie niż postaci Callas. Chciałby być cudotwórcą i niczym George Cukor przywrócić sławę Jolie tak, jak amerykański reżyser zrobił to w przypadku Katharine Hepburn.
Jednak Maria to tylko sztuczne podtrzymywanie upadłej kariery. Wystarczy jedno pociągnięcie sznurka, aby ta umarła naturalną śmiercią. I tyle byłoby z tej całej magii kina.
Ave Maria/A milion and one candle lights
Wersy w postaci wstawek pochodzą z utworu Maria zespołu Blondie.
Poznaj recenzenta
Jan TraczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1942, kończy 82 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1974, kończy 50 lat
ur. 1944, kończy 80 lat