Mistrz kija: sezon 1, odcinki 1-3 - recenzja
Na Apple TV+ wjechałą kolejna wartościowa produkcja serialowa. Tym razem jest to historia z pogranicza sportu, która zaskakuje humorem, ale potrafi uderzyć także w poważne tony. Zapraszam na recenzję trzech premierowych odcinków Mistrza Kija, z Owenem Wilsonem w roli głównej.
Na Apple TV+ wjechałą kolejna wartościowa produkcja serialowa. Tym razem jest to historia z pogranicza sportu, która zaskakuje humorem, ale potrafi uderzyć także w poważne tony. Zapraszam na recenzję trzech premierowych odcinków Mistrza Kija, z Owenem Wilsonem w roli głównej.

Czy da się w sposób ciekawy opowiedzieć o tak statycznym i mało emocjonującym sporcie, jakim jest golf? Mamy kilka przykładów z przeszłości mówiących, że jak najbardziej jest to możliwe. Dwie produkcje z 1996 roku, Tin Cup z Kevinem Costnerem, a przede wszystkim Farciarz Gilmore z Adamem Sandlerem przetarły szlak, którym obecnie dumnie podąża Mistrz kija (nie podoba mi się polskie tłumaczenie, ale trudno) od Apple TV+. Po pierwszych trzech wypuszczonych odcinkach można jasno stwierdzić, że to serial z górnej półki. Przede wszystkim zachwyca grą aktorską. Owen Wilson jako były golfista Pryce Cahill, cwaniak, mający nieprawdopodobne gadane, wypada rewelacyjnie. Już w pierwszej scenie serialu udowadnia swoje umiejętności, kiedy absurdalnymi tekstami przekonuje klienta do zakupu super drogiego kija golfowego. A scena w barze jeszcze dobitniej pokazuje, z kim mamy do czynienia – z człowiekiem całkowicie upadłym. Dopiero w toku fabuły dowiadujemy się, z czego ów upadek mógł wynikać. Serial w sposób bardzo wyważony miesza elementy zabawne z tymi turbosmutnymi. Wilson odnajduje się w obu konwencjach. Kiedy trzeba, uśmiecha się i roztacza swój czar, innym razem potrafi oddać melancholię chwili.
Obok Wilsona na brawa zasługuje Marc Maron grający nieco zgorzkniałego, stąpającego twardo po ziemi Mittsa, najlepszego przyjaciela Cahilla. Jest on do pewnego stopnia przeciwwagą dla nonszalanckiego byłego golfisty. Jego sarkastyczne teksty trafiają w punkt, jego ironiczne przemowy są zabawne. Świetnie aktorsko prezentuje się także Judy Greer, choć mam wrażenie, że gra niemal tę samą postać co w Ant-Manie, miła była żona, która służy pomocą i dba o swojego byłego męża. Dodatkowo ma też partnera, który nie wiedzieć czemu bardzo chce kumplować się z Cahillem, jest pocieszny i nieco nieporadny. W ogóle motyw rozwodów i tego, że małżonkowie po rozstaniu nadal coś do siebie czują, jest oklepany na wszystkie możliwe sposoby i akurat w tej kwestii nie można liczyć na żadną oryginalność. Relacja granej przez Greer Amber-Linn z Prycem jest ciekawa, ale nie odkrywcza i świeża.
Odkrywczy i świeży jest natomiast Santi Wheeler (Peter Dager). Młodziutki golfowy mega talent. Jego historia jest zaskakująco wciągająca mimo jej prostoty. Ojciec trener, który wszystkiego go nauczył, ale przy okazji był straszną kanalią. Temat rodzicielstwa wraca w poczynaniach Santiego jak bumerang. Chłopak nie może się skupić, nie chce słuchać rad, ma problemy z koncentracją, a wszystko przez to, jak był traktowany w dzieciństwie. To dlatego trudno mu nawiązać nić porozumienia z Cahillem, który przy okazji szkolenia chłopaka nie przestaje cwaniakować.
W jednym Mistrz kija jest naprawdę oryginalny. W podejściu do również oklepanego motywu, stary mistrz – uczeń. Cahill nie potrafi być mentorem z prawdziwego zdarzenia, często gra bardziej na siebie aniżeli na to, by jego podopiecznemu było lepiej. Zabawne jest to, w jaki sposób Cahill wymyśla na poczekaniu jakieś absurdalne historie ze świata golfa, wprowadza do nich najprawdopodobniej nieistniejących zawodników ze śmiesznymi nazwiskami i próbuje przekazywać to jako prawdę objawioną mającą pomóc w osiągnięciu wielkiego sportowego sukcesu. Jeśli spodziewaliście się czegoś na zasadzie relacji Rocky–Creed, czy nawet Doc Hudson–Zygzak McQueen, to nie znajdziecie tego w Mistrzu kija. Tutaj to Santi jest tym bardziej wyważonym, wiedzącym czego chce człowiekiem, natomiast ten, który powinien być jego mentorem, cały czas poszukuje swojej drogi. Cahill zdecydowanie bardziej potrzebuje Santiego niż na odwrót.
Na koniec jeszcze słówko o samym podejściu do golfa. Nie znam się kompletnie na tym sporcie, to znaczy wiem, że trzeba trafić do dołka, ale nie wiem, co znaczy słowo par i kiedy ktoś jest poniżej, a kiedy powyżej niego. Nie przeszkadzało mi to jednak w odbiorze kolejnych odcinków, co uważam za ogromny plus. Dodatkowo w trakcie trwania turnieju zacząłem naprawdę emocjonować się poszczególnymi rozstrzygnięciami, które wcale nie były tak oczywiste, jak mogłoby się z początku wydawać. Serial potrafi więc także trzymać w napięciu i być nieprzewidywalny. Zobaczymy, czy uda się utrzymać ten stan do końca sezonu. Mam wrażenie, że będziemy świadkami jeszcze co najmniej kilku zwrotów fabularnych. Na horyzoncie pojawiają się też wątki romantyczne, które mogą naprawdę ciekawie się rozwinąć. Cwaniactwo Cahilla też pewnie doprowadzi w końcu do jakichś większych nieprzyjemności. Ten serial może pójść w naprawdę wielu kierunkach i jest to jego niezaprzeczalna siła. Wbrew krążącym w sieci głosom nie ma on nic wspólnego z Tedem Lasso, bo to kompletnie inny klimat i styl. Po pierwszych trzech odcinkach jestem zdecydowanie na tak i czekam na więcej.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1978, kończy 47 lat
ur. 1979, kończy 46 lat
ur. 1952, kończy 73 lat
ur. 1988, kończy 37 lat

