Egmont
Potężną, bo nadal mamy wrażenie (niebezzasadne), że widzimy ledwie wierzchołek. Kluczowy do odnotowania jest fakt, iż odchodzimy fabularnie od retellingu opowieści o Harrym Potterze, a całość nabiera koniecznego rozmachu, sięgającego w rozliczne, nowe zakątki literatury. Mamy tutaj mnogość nawiązań do dzieł okresu wiktoriańskiego i do popularnej literatury amerykańskiej (z akcentem na Moby Dicka, najważniejsze dzieło w dorobku Hermana Melville’a, które w niniejszym tomie zdaje się dominować wpływem nad fabułą, zastępując w tej kwestii cykl Rowling).
Carey buduje w Niepisanych metaopowieść o opowieściach, które zdają się mieć realny wpływ na rzeczywistość poprzez zakorzenianie w zbiorowej podświadomości określonych kulturowych wzorców. I – szczerze mówiąc – ma w tej kwestii wiele racji, jeśli przeanalizujemy dziejowe formowanie myśli społecznej za sprawą określonych treści poglądowych, przemycanych przez klasyczne dzieła literackie. Mike Carey idzie w swoich dywagacjach o wiele dalej, sugerując określoną siłę sprawczą literackiego dzieła, które może powoływać do życia postaci i pozwala wpływać na świat przedstawiony w sposób jak najbardziej namacalny, nie zaś tylko ideowy. Co – samo w sobie – jest fascynującą podróżą po historii literatury.
Niepisane to również swoistego rodzaju mieszanka opowieści szkatułkowej, łączona z opowieścią paragrafową, w dużej mierze skupiona wokół postaci Lizzie Hexam, której sylwetka jest w niniejszym tomie dużo mocniej eksponowana. Całość rozwija fabularną linię w dzieło o wiele bardziej złożone, niż mogliśmy zakładać na początku. Plasuje Niepisane w czołówce komiksów wydanych przez Vertigo. To z pewnością jedna z najciekawszych pozycji, jakie z tego imprintu pojawiły się w Polsce.
Graficznie jest poprawnie i dość zachowawczo. W tym zakresie autorzy nie próbują wyważać drzwi ani przełamywać schematów, ale stawiają na klasyczny, umiarkowany realizm, bez przesadnych szczegółów (w tym obszarze ciut wyróżnia się chyba historia Schody do nieba). Ta zachowawczość graficzna nie jest poważnym zarzutem. Zwłaszcza że lubię kreskę Grossa, jego prosty, oswojony styl, który z jednej strony może i nie wybija się ponad walory fabuły, ale z drugiej – pozwala się na nich w odpowiednim stopniu skupić, nie rozpraszając graficznym eksperymentalizmem.
Egmont przyzwyczaił nas do tego, że serwuje wiele godnych uwagi tytułów, niekoniecznie z trykociarskiego poletka. I trzeba podkreślić, że w tym gronie Niepisane to z pewnością jedna z najlepszych pozycji, której miłośnicy gaimanowskiej maniery snucia opowieści zwyczajnie nie mogą przegapić.
Poznaj recenzenta
Mariusz Wojteczek