Nowy papież: odcinek 9 (finał serialu) - recenzja
Nowy papież odchodzi, ale koncert dwóch papieży potrwa jeszcze długo. Ostatni odcinek serii zapisze się złotymi zgłoskami w historii telewizji; nie może być inaczej, skoro na samym końcu opowieści czeka na nas... lśnienie.
Nowy papież odchodzi, ale koncert dwóch papieży potrwa jeszcze długo. Ostatni odcinek serii zapisze się złotymi zgłoskami w historii telewizji; nie może być inaczej, skoro na samym końcu opowieści czeka na nas... lśnienie.
Nowy papież bezpowrotnie przepadł w otchłani Wielkiego Błękitu. Ucichły wszystkie ziemskie sztormy, wzburzone fale ustąpiły miejsca spokojnej tafli morza. Jesteście w kropce, prawda? Po ostatnim odcinku serialu dręczą Was dziesiątki pytań, na które nie możecie znaleźć odpowiedzi? Czy Pius XIII był świętym, czy może szarlatanem? Powrócił do świata żywy, czy wciąż był dla niego martwy? Czy ostatnie sekwencje produkcji faktycznie się wydarzyły, czy były tylko projekcją umysłu któregoś z bohaterów tudzież wyrafinowaną, artystyczną sztuczką, z których słynie Paolo Sorrentino? To wszystko jest dziś nieistotne. Jak uczy papież Belardo, najpiękniejsze w pytaniach jest to, że nie ma na nie odpowiedzi. Z czasem część z tych palących kwestii straci na znaczeniu, inne zwyczajnie zaczną zacierać się w naszej pamięci. Najważniejsze staje się to, co każdy z nas z osobna wyniesie z lekcji Nowego papieża. Miłość i jej wypaczenia, których nie umieliśmy zdefiniować? Piękno, którego nie byliśmy w stanie przyjąć? A może wniosek, do którego w ostatniej odsłonie serii symbolicznie dążył reżyser - nikt z nas nie jest samotną wyspą? Sorrentino podsumowuje swoją opowieść w sposób najlepszy z możliwych. Nie tylko sprawnie rozładowuje i łączy fabularny ciężar wszystkich wątków, ale i prowadzi swoisty dialog z widzem, siłą rzeczy zmuszając go do wielopoziomowej refleksji. Nowy papież umarł. W odbiorcach żył będzie jednak długo.
Opisanie fabuły ostatniego odcinka jest zadaniem iście karkołomnym. Za każdym, nawet najbardziej niepozornym elementem scenariusza włoski twórca uchyla narracyjne drzwi, przez które wpuszcza mniej lub bardziej wyraziste symbole, nawiązania do rzeczywistości, elementy nadnaturalne, bezkompromisową ekspresję artystyczną i jedyne w swoim rodzaju tango sacrum z profanum. Na pierwszy rzut oka idzie tu o starcie dwóch papieży w walce o Tron Piotrowy (czapki z głów za fenomenalnie zmontowaną czołówkę!) i rysującą się gdzieś na horyzoncie wojnę katolików z islamskimi fundamentalistami - ci ostatni oskarżani są o uwięzienie na jednej z włoskich wysp księdza i grupy dzieci. Watykan postanawia odpowiedzieć, jednak to właśnie na tym etapie historii nasze przekonanie o sprawnym poruszaniu się po naszkicowanym przez Sorrentina świecie sypie się jak domek z kart. To nie kalif jest oprawcą Bogu ducha winnych zakładników. Co więcej, Lenny Belardo w oczach Jana Pawła III staje się bardziej "czymś" niż "kimś", a rozmowa obu następców św. Piotra w Kaplicy Sykstyńskiej i wojenne orędzie Piusa XIII przed kardynałami jawią się jak osobliwe teofanie, zupełnie niepasujące do fabularnej układanki. W artystycznym szaleństwie reżysera tkwi jednak skuteczna metoda: pozorowana, nadnaturalna aura otaczająca Belardo jest tyleż tajemnicza, co ironiczna. Sorrentino konfrontuje więc widza z genialnym ujęciem pokazującym papieża i jego kardynalską armię, szachuje nas zaklętą w mistyce wszechwiedzą Lenny'ego, by chwilę później wrócić na ziemię i przekazać Piusowi XIII Kościół efektywnie przez Jana Pawła III zwrócony w stronę człowieka. Sir Brannox wraca do angielskiej posiadłości i odnajduje miłość, natomiast Belardo niczym gwiazda rocka noszony jest przez tłum na rękach, aż do ukazanej symbolicznie śmierci. Historia obu papieży zatoczyła koło. Jest nawet lepiej - ich następcą zostaje kardynał Voiello, człowiek, który w całej swej bezwzględności pokochał Kościół bez reszty. Tak właśnie potrafi triumfować miłość, choćby ta do postrzeganej całościowo sztuki.
Najciekawszym aspektem finałowej odsłony serii nie jest wcale to, jak dużą rolę pełnią w niej niedopowiedzenia. Znacznie bardziej intryguje fakt, że Sorrentino niemalże na każdym kroku, dosłownie i w przenośni, demaskuje naszą błędną optykę. Podążając za logicznym i chronologicznym ciągiem wydarzeń, nie do końca możemy sobie uświadomić, że Nowy papież to w rzeczywistości nieco sentymentalna w wydźwięku przypowieść o awersie i rewersie tej samej, Bożej czy ludzkiej opowieści. Zachłyśnięci ogranym na ekranie raz jeszcze wniesieniem Piusa XIII na lektyce do Kaplicy Sykstyńskiej nie będziemy w stanie zauważyć, że Belardo formułując swoje bojowe słowa, tupie nogami niczym dziecko. Zastanawiając się z kolei nad wydźwiękiem finałowych sekwencji, nie spostrzeżemy, że Lenny w Bazylice św. Piotra spocznie zaraz obok grobu Jana XXIII, tego samego, który kiedyś prosił Włochów o przytulenie pociech w jego imieniu. Parafrazując: gdy stałem się mężem, wcale nie wyzbyłem się tego, co dziecięce. Patrzymy, lecz nie widzimy. Słyszymy, lecz nie słuchamy. W dobie ekonomii spektaklu potrzebujemy czarno-białego podziału na dobro i zło. Na "nas" i na "nich". Tak bardzo skupiliśmy się na islamskim fundamentalizmie, że przeoczyliśmy fakt, iż największym zagrożeniem dla naszej cywilizacji możemy być my sami. Tak mocno wierzymy w wyjątkowość własnego oglądu świata, że zapomnieliśmy, iż zamknęliśmy wrota naszej rodziny, grupy przyjaciół, państwa czy Kościoła na biednych, wykluczonych, marginalizowanych ze względu na swoją rasę czy orientację seksualną. Sorrentino zdaje się stawiać wniosek, że jeśli za tymi drzwiami pozostanie choć jeden sprawiedliwy, wcale nie przegra Bóg. Porażkę poniesiemy my wszyscy.
Jest coś niewypowiedzianie pięknego w scenach, w których reżyser konfrontuje ze sobą Jana Pawła III i Piusa XIII. Zawiodą się co prawda ci, którzy liczyli na intelektualne dysputy i dialogową burzę, jednak fascynuje sposób, w jaki Sorrentino nakłada na siebie dwie tak pozornie odmienne wizje Kościoła. Nie zdamy sobie nawet sprawy, kiedy ta mentalna wieża Babel runie i zamieni się w dwie osoby mówiące już nie językami, a jednym głosem. Zwróćcie uwagę, że po początkowych starciach dojrzałej rozwagi i młodzieńczej żarliwości tudzież refleksyjnej drogi środka i rozemocjonowanej szarży Belardo uczy wiernych o tej samej miłości, o której mówił Brannox, a angielskiemu arystokracie udaje się to, o czym zawsze marzył Lenny - pojednanie z rodzicami. Nie do końca jesteśmy w stanie rozpoznać, czy za tym osobliwym zespoleniem dwóch różnych umysłów stoi Duch Święty, polityczna kalkulacja czy tylko chwilowe nałożenie się życiowych ścieżek. Jude Law i John Malkovich w każdej scenie ze swoim udziałem, w każdym słowie i geście są po prostu wybitni. W dodatku jednemu i drugiemu Sorrentino wkłada w usta napisany przez siebie humanistyczny testament; papieże uwodzą więc tłumy tak werbalnie, jak i swoją niezachwianą postawą. O takim obrocie spraw decyduje w pierwszej kolejności ładunek emocjonalny, jaki podłożony jest pod historie obu następców św. Piotra. Watykańskie machinacje, geopolityczne rozgrywki i wojna z fundamentalizmem religijnym z czasem ustępują miejsca subtelności, wrażliwości na drugiego człowieka, by później znaleźć dopełnienie w czułym uścisku. To ulotne piękno możemy uchwycić tylko na moment; reżyser wie o tym doskonale, i to właśnie dlatego swoim głównym bohaterom serwuje wyzwolenie. Przez miłość, taką, która pokonuje nawet śmierć.
Jestem niemal przekonany, że przynajmniej część z widzów finałowa odsłona Nowego papieża podzieli w odbiorze. Możemy w końcu długo debatować nad autentycznością przemiany Belardo, sposobem eksponowania wątków ideologicznych czy nawet ujęciem na katafalk Jana XXIII, które może być równie dobrze rozumiane jako symboliczne odejście od wpisanego w istotę Soboru Watykańskiego II otwarcia Kościoła. Raz jeszcze: ocena powyższych aspektów zależy od przyjętej przez nas optyki. Jedni będą opowiadać się więc za subtelnie akcentowanymi niedopowiedzeniami, inni zaś uznają, że nadszedł najwyższy czas na to, aby Paolo Sorrentino ukazał triumf miłości i piękna w sposób namacalny. Jeśli jednak włoski twórca w genialnej ostatniej scenie bawi się pamiętną sekwencją z Lśnienia, konfrontując rowerek małego Piusa z papieżem Voiello, to zwyczajnie puszcza oko w kierunku widza i pokazuje cały artystyczny kunszt. Wiele wskazuje na to, że powstanie trzecia odsłona serialu, która już w tej chwili z punktu widzenia fabuły ma nieograniczone możliwości - wszystko przez (nie)rzeczywistość finałowych wydarzeń. Nie zmienia to w żaden sposób faktu, że Nowy papież był fascynującą podróżą. Życia ku śmierci? Dziś wydaje się raczej, że śmierci w stronę życia.
Źródło: Zdjęcie główne: HBO/Sky/Canal+
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat